Przejdź do zawartości

Libertarianizm/Krytyka

Z Wikibooks, biblioteki wolnych podręczników.

Krytyka libertarianizmu odbywa się na rożnych poziomach intelektualnych. Ci, których wiedza na jego temat jest bardzo niewielka, krytykują go na ogół przy użyciu zabobonnych sloganów ("nieregulowany rynek prowadzi do wyzysku pracowników", "potrzebna jest kontrola cen, aby zwalczać spekulację", "kto jak nie państwo wybuduje drogi?", itp.), które po tysiąckroć były już obalane w najbardziej podstawowej literaturze przedmiotu, więc nie wymagają dalszego komentarza.

Innych krytycznych argumentów używają natomiast ci, którzy posiadają pewną wiedzę na temat libertarianizmu, a nawet z nim sympatyzują, wydaje im się jednak, że są w stanie zrównoważyć nadmierne w ich ocenie ambicje tejże filozofii społecznej odpowiednią dozą "realizmu", "praktyczności", "kompromisowości", itp. Tego rodzaju krytyce poświęcono w stosownej literaturze nieco mniej miejsca.

Biorąc pod uwagę ten fakt, jak również to, jak często wspomniane argumenty przewijają się w dyskusjach pomiędzy szeroko rozumianymi sympatykami libertarianizmu, postanowiłem stworzyć listę dziesięciu najbardziej moim zdaniem reprezentatywnych z nich wraz z odnośnikami do stosownych odpowiedzi. Mam nadzieję, że pomoże ona w zmniejszeniu "kosztów transakcyjnych" prowadzenia rzeczonych dyskusji lub też w zwracaniu ich w kierunku nowych, bardziej złożonych problemów, których analiza pozwoli filozofii libertarianizmu na dalszy intelektualny i praktyczny rozwój.

Zanim jednak zaczniemy - zajmijmy się najpierw tym, że wiele osób podczas krytyki rozwiązań wolnościowych popełnia, świadomie lub nie, wiele błędów logicznych. Na szczęście Max Borders spisał je, a także opisał i wyjaśnił na czym polegają dane błędy.

Z pewnością słyszeliście już o „racjonalnej nieracjonalności” Bryana Caplana. Zachowanie to polega na tym, że jeżeli koszt wynikający z posiadania nieracjonalnych poglądów jest wystarczająco niski, to większa ilość nieracjonalności może być pożądana. Rzeczywiście, jeżeli dzięki nieracjonalnemu poglądowi ktoś psychicznie czuje się lepiej lub posiadanie tego poglądu pozwala tej osobie przynależeć do pewnej grupy, a jednocześnie wy pogląd nie wyrządza tej osobie krzywdy, to w rezultacie osoba ta może się tego poglądu trzymać.

Caplan kontrastuje „racjonalną nieracjonalność” z „racjonalną ignorancją”, która naszym czytelnikom jest zapewne lepiej znana. Ta ostatnia występuje wtedy, kiedy koszt uzyskania wystarczająco dobrej informacji, aby zbudować sobie własne racjonalne zdanie na dany temat, jest ogólnie rzecz biorąc wysoki, co sprawia, że ludzie w danej kwestii pozostają ignorantami.

Z pewnością oba te zachowania wpływają na powszechność głupich zarówno poglądów, jak i proponowanych rozwiązań politycznych. Czy mają one jednak wpływ na prowadzone dyskusje?

Obecnie większość libertarian prowadzi debaty w mediach społecznościowych. W związku z tym nie tylko znajdują nowe osoby, na których mogą testować swoje idee, ale także napotykają na coraz to nowe błędy logiczne w odpowiedziach swoich adwersarzy. Co więcej, niekiedy te błędy logiczne mogą być potraktowane jako wartościowy argument. Najbardziej rzuca się to w oczy właśnie we wspomnianych mediach społecznościowych, gdzie każdy może się bardzo szybko przekonać, że w takich wymianach myśli nie chodzi o ustalenie prawdy, ale raczej zjednanie sobie publiczności i umocnienie jej, i siebie, w swoich uprzedzeniach. Warto się zastanowić, czy nie dałoby się w miarę łatwo podnieść koszt stosowania błędnych logicznie argumentów.

Postanowiliśmy zaproponować wam ciekawą listę takich paralogizmów i sofizmatów. Ufamy, że lista posłuży wam jako podręczna ściągawka, którą z powodzeniem zastosujecie w internetowych debatach, a przynajmniej w takich, gdzie liczą się dobre maniery i rozsądek.

Pseudoargumenty

[edytuj]
  1. Argument ad BracioKochium [chodzi o braci Koch, którzy m.in. Finansowali amerykańską Partię Libertariańską, jednak ten punkt nie dotyczy polskich libertarian, bo nas żaden multimilioner nie finansuje — uw. Red.]. Cała zawiłość polega na tym, że wszystko, co bracia Koch kiedykolwiek powiedzą, powiedzieli, finansują, finansowali, mogli finansować, byli bliscy finansowania, będą finansować, przechodzili obok, spojrzeli na, wspierali, o czym myśleli lub wspomnieli, jest automatycznie błędne. No cóż, „Bracia Koch! Buu!”.
  2. Jednorożec. Rozpoznasz ten błąd logiczny po pytaniu „Skoro libertarianizm jest taki super to dlaczego nie ma na świecie żadnego państwa, które prowadzone byłoby według zasad libertariańskich?”. Zawarta w tym pytaniu jest teza, że państwa libertariańskie nie istnieją, ponieważ coś takiego jak państwo libertariańskie jest tak samo realnym bytem co jednorożec. Oczywiście, fakt, że coś obecnie nie istnieje, wcale nie znaczy, że nie może to zaistnieć w przyszłości. Zarówno Internet w 1990 roku, jak i Republika Ameryki w 1775 roku mogłyby mocno protestować! Z drugiej strony argumentujący w ten sposób zdają się nie zauważać różnicy między libertarianizmem a wszelkiego rodzaju politycznymi ruchami „libertariańskimi” działającymi w ramach istniejących systemów politycznych. Warto nadmienić, że większość libertarian odrzuca proces polityczny jako realną możliwość wprowadzenia pożądanych zmian.
  3. Boi się/nie wie co powiedzieć. Ten błąd jest dość prosty i jest charakterystyczny wyłącznie dla debat prowadzonych w mediach społecznościowych. Jak tylko libertarianin odejdzie od komputera, żeby np. Zrobić siusiu, jego współrozmówca natychmiast zarzuca mu brak argumentów i, co za tym idzie, porzucenie dyskusji. Rzeczywistość natomiast często wygląda tak, że dany libertarianin tej nowej wypowiedzi nawet nie widział na oczy albo na przykład nie miał akurat czasu, żeby odpowiedzieć - Innymi słowy, chochoł.
  4. Blaszany Drwal. Ten błąd logiczny został zauważony i nazwany przez Cole’a Jamesa Gentlesa, od niego pochodzi inspiracja do napisania tego artykułu. Odniesienie do Blaszanego Drwala jest zarzutem wobec libertarian, że „nie mają oni serca”, ponieważ nie zgadzają się z polityką uprzywilejowania. Kuzyn Stracha Na Wróble zakłada istnienie bezpośredniego związku między intencjami działania a jego rezultatem. Zgodnie z tym rozumowaniem jeżeli dana osoba nie popiera określonego rozwiązania politycznego, to nie może w takim razie popierać pożądanego wyniku tego rozwiązania. Blaszany Drwal żyje w przekonaniu, że interlokutor, często libertarianin, jest „pozbawiony serca”. W przeciwieństwie do Stracha Na Wróble, przy którym rozmówca krytykuje pewną powierzchownie podobną do właściwego argumentu tezę w celu zbudowania silnego, chociaż pustego kontrargumentu („Jesteś przeciwko państwowej opiece zdrowotnej?”), a jednocześnie odmawia rozmówcy prawa do współczucia („Czyli wcale nie zależy ci na biednych ludziach, których nie stać na drogie ubezpieczenia zdrowotne? Ty zimny bydlaku! DLACZEGO TAK NIENAWIDZISZ BIEDNYCH?” — słyszałeś to już może kiedyś?).
  5. Szczególnie niepokojące jest to, że osoba przywołująca Blaszanego Drwala często uważa, że cel uświęca środki.
  6. Kaskada dostępności. Media donoszą o jakimś dużym, krwawym wydarzeniu (ewentualnie informacja ta rozchodzi się wirusowo poprzez media społecznościowe), co sprawia, że nasz rozmówca uznaje natychmiast, że musi to być zjawisko powszechne. Przykład: dochodzi do strzelaniny, która to natychmiast jest utożsamiana z istnieniem epidemii przemocy z bronią w ręku. No cóż, nie jest wcale takie oczywiste, że pojedynczą masakrę dokonaną w takim punkcie czasu, kiedy liczba aktów przemocy z wykorzystaniem broni palnej jest najniższa od kilkudziesięciu lat, można bezspornie uznać za „epidemię”. Istnienie danego faktu medialnego prowadzi niektórych do wysnucia błędnego wniosku, że problem jest powszechny i wymaga podjęcia natychmiastowej i zdecydowanej akcji zaradczej (podziękowania dla Cassa Sunsteina oraz Timura Kurana za zidentyfikowanie tego zjawiska). Warto jeszcze dodać, że zwodnicze wnioskowanie nie zawsze występuje w parze z kaskadą dostępności - innymi słowy pochopna generalizacja.
  7. Człowiek na Księżycu. Pamiętasz Rachel Maddow stojącą na tle Zapory Hoovera? Próbowała przekonać swoich widzów, że państwo (które nazywa „krajem”) musi nakładać podatki oraz realizować wielkie projekty budowlane, aby dać bezrobotnym zatrudnienie (nawet jeżeli koszty tej pracy są większe niż korzyści z nich wynikające), by stymulować „gospodarkę” (cokolwiek by nie było pod tym słowem rozumiane). Błąd w rozumowaniu Maddow jest opisywanym tutaj błędem Człowieka na Księżycu. Polega on na utrzymywaniu poglądu, że „skoro byliśmy w stanie umieścić człowieka na Księżycu, możemy także dokonać X”. Problemem tego rozumowania jest utożsamienie krytyki celowości takich wielkich, inspirujących, monumentalnych projektów z twierdzeniem, że państwo takich projektów nie jest w stanie realizować. Rozumowanie to zakłada, że wszystko, co wymaga złożonej współpracy wielu jednostek musi być realizowane za pośrednictwem i pod kierownictwem państwa. Wątpliwości co do wartości danego projektu, kosztów czy celowości są natychmiast ucinane poprzez wypowiedzenie wspomnianego „skoro byliśmy…”. No i oczywiście nikt się nie zastanawia, kim są ci „my” - innymi słowy, fałszywa analogia.
  8. Luka. Na ten temat udało mi się nawet napisać całą książkę. Ten błąd można przedstawić na przykładzie zdania „wolny rynek poszerza lukę między bogatymi a biednymi”. Ściśle rzecz ujmując, twierdzenie to może nawet być prawdziwe. Tylko co z tego? Pominę nawet kwestię tego, że wolny rynek został zapewne już wcześniej zaatakowany Jednorożcem w tej samej hipotetycznej konwersacji. W każdym razie ponieważ gospodarki są bytami dynamicznymi, to, kto należy do biednych, a kto do bogatych, zmienia się z dnia na dzień. Co więcej, jeżeli za miarę wielkości tej luki przyjmiemy kwantyle, to wcale nie będziemy potrafili ocenić, czy ta luka będzie następnego dnia większa czy mniejsza, nawet zakładając warunki czysto rynkowe. Problem tego rozumowania polega na tym, że samo istnienie luki jest już uznawane za coś złego. Załóżmy, że do mojego bloku wprowadza się nowy, bardzo wysoki sąsiad. Czy ja, poza tym, że nagle mam wielką ochotę stać się wyższym, tracę coś ze względu na pojawienie się tego nowego sąsiada? Oczywiście, że nie. Sam fakt istnienia człowieka bogatego nie sprawia, że ja jestem biedniejszy, oczywiście zakładam, że jego bogactwo nie bierze się z użycia środków politycznych w celu transferu majątku z mojej kieszeni do jego własnej. Takie transfery zdarzają się oczywiście codziennie, ale nie mają one nic wspólnego z wolnym rynkiem. Mierzenie wielkości różnicy posiadanego bogactwa nie mówi nam zbyt wiele. Rzeczywiście, jeżeli nie znamy przyczyny, dla której dana luka powstała, to nie możemy się o niej jakkolwiek wypowiadać. Nie interesuje nas stan statyczny, nie mówi on nam nic ciekawego. Całe to gadanie o „luce” jest jednym wielkim fetyszem. Ignoruje ono całkowicie to, że biedni zyskują bardzo wiele dzięki wynalazcom i przedsiębiorcom, którzy stają się bogaci dzięki temu, że sami to bogactwo wytwarzają dla innych. Krytyka „luki” wiąże się także z milczącym założeniem, że jeżeli jakaś grupa w pewnej chwili czasu posiada więcej bogactw niż inna grupa w tym samym czasie, to automatycznie ta pierwsza grupa dopuszcza się wobec tej drugiej grupy przewinienia. „Luka” często jest wykorzystywana, aby zbudować odpowiednie podwaliny pod realizację zupełnie innych celów (w rzeczywistości jest to jednak jedynie próba umocnienia swojego wizerunku we własnych oczach jako „dobrej” istoty ludzkiej) - innymi słowy, wiara że rynek to gra o sumie zerowej.
  9. Dwa kroki. Niektórzy dyskutanci w toku dyskusji zmieniają jej temat, zupełnie porzucając temat oryginalny. Przeważnie też nikt z dyskutantów tej zmiany nie dostrzega. Przykładowo, przeciwnik może odmówić odpowiedzi na pytanie zadane przez libertarianina i zamiast tego zadać inne pytanie. Ewentualnie współrozmówca zejdzie na jakiś niszowy, nieistotny w danym momencie szczegół, który nie ma przełożenia na temat początkowy. Taki stan rzeczy może trwać bardzo długo, o ile libertarianinowi nie uda się skierować rozmowy z powrotem na właściwe tory. Jako że jest to błąd podobny do błędów takich jak fałszywy trop, ad hoc czy non sequitur, być może należy „dwa kroki” zaliczyć do taktyk wymijających w debacie.
  10. Błąd Panglossa. Z faktu, że kompleks militarno-przemysłowy był w jakimś stopniu zaangażowany w rozwój pewnych technologii, które to były zaczątkiem Internetu, musi wynikać, że państwowe wsparcie jest niezbędne, aby takie cudowne rzeczy powstawały i wobec tego wszystkie zjawiska, jakie normalnie towarzyszą państwowemu finansowaniu (w tym zbieraniu podatków) są z definicji akceptowalne. Ta wersja błędu post hoc jest wyjątkowo pociągająca, ponieważ nie jesteśmy w stanie stwierdzić z całą pewnością, jak wyglądałby świat, gdyby wolnemu rynkowi pozwolono działać. Ten sam błąd w jednym zdaniu: „jeżeli coś się wydarzyło, to sposób w jaki się to wydarzyło, musi być najlepszy z możliwych” - innymi słowy, błąd post hoc ergo propter hoc.
  11. Twojacy. Także mierzenie wszystkich jedną miarką. Ten błąd pojawia się w kilku wariantach (patrz błędy nr 1 oraz 3). Przeciwnik może zaliczyć libertarianina do danej partii politycznej, ponieważ zgadza się on z jakąś kwestią, z którą zgadza się również większość członków tej partii. Często słyszy się „Ludzie twojego pokroju…”, kiedy w rzeczywistości libertarianin nie poczuwa się do przynależności do danej grupy, nie traktuje jej członków jak swojaków. Ta taktyka działa szczególnie dobrze, jeżeli w rzeczywistości jedyny nasz rzekomy związek z tą grupą ogranicza się wyłącznie do tego, czego strona naszego oponenta nigdy by nie powiedziała. Błąd Twojaków pozwala przeciwnikowi odwołać się do instynktu plemiennego, który to ma działanie natychmiastowe i niesie większą wagę niż jakikolwiek racjonalny argument. Kiedy jest świadomy, stosowanie tego błędu ma na celu przekonanie tych, którzy daną dyskusję obserwują, aby skłonić ich do zajęcia pozycji dobrze ugruntowanej w ich własnych uprzedzeniach - innymi słowy, Wina przez skojarzenie (Guilt by Association)
  12. My/Społeczeństwo. Ten powszechny rodzaj hipostatyzacji zachodzi zawsze, gdy ktoś przypisuje racjonalne, indywidualne działanie „społeczeństwu” i utożsamia je lub myli z państwem. To utożsamienie może być niejawne lub też zupełnie widoczne w momencie, kiedy nasz rozmówca rozpoczyna swoją argumentację. Nasz interlokutor chce, aby organizacja społeczeństwa odzwierciedlała jego stan emocjonalny lub też pozycję moralną. „My” i „społeczeństwo” jest często używane przez dyskutantów, aby pozornie wzmocnić swój argument, niemal zawsze jednak jest to swego rodzaju manipulacja. Działać mogą wyłącznie jednostki. Grupy muszą przechodzić skomplikowane procesy współpracy lub poddaniu przymusowi („Rynek” często jest w ten sposób traktowany zarówno przez jego zwolenników jak i przeciwników).
  13. Deus ex Machina/Rynek. Problem: ludzie są tylko ludźmi. A jednak trafiają się tacy, którzy uważają, że państwo poprzez swoją szczodrość i siłę jest w stanie naprawić pewne klasy problemów nazywanych często „defektami rynku”, ponieważ zdarzają się one poza bezpośrednią kuratelą państwa. Zauważmy, że jest to postrzeganie jednokierunkowe. Jakiekolwiek problemy związane z rozwiązaniami państwowymi są zapisywane na konto implementacji tych rozwiązań, natomiast problemy z rozwiązaniami rynkowi przypisywane są wrodzonej impotencji rynku w tym zakresie. Nawet jeżeli okaże się, że dobrowolnie współpracujący ludzie nie są w stanie rozwiązać danego problemu w sposób satysfakcjonujący (przynajmniej w danej chwili), to nie znaczy jeszcze, że inna grupa ludzi — „państwo” — będzie to w stanie uczynić. Rzeczywiście, wielcy ludzie pokroju Jamesa Buchanana oraz Gordona Tullocka wskazali nam wiele dobrych powodów, dla których państwo tych problemów nie rozwiąże, a raczej jeszcze je pogłębi.
  14. Chemia. Ten argument często przyjmuje postać „To jest naturalne, dlatego też jest dobre lub jest dobre dla ciebie”. Ewentualnie: „to nie jest naturalne, tak więc jest dla ciebie szkodliwe”. Lub jeszcze inaczej: „To jest sama chemia”. Ten argument przewija się nieustannie w debatach na temat znakowania żywności. I chociaż istnieją dobre powody, aby taką regulację uzasadnić, to jednak „chemia” nie jest jednym z nich. Nie jest wcale oczywiste, że Sokrates zgodziłby się co do dobroczynnych skutków zażywania naturalnej cykuty, tak jak osoby po tyreoidektomii nie byłyby zbyt entuzjastycznie nastawione, gdyby pozbawić je dostępu do tyroksyny. Wobec tego dopóki nie pojawi się przekonujący dowód o ogólnej szkodliwości GMO, będę nadal uważał, że istnieją GMO, których spożywanie jest dla mnie korzystne (wielu libertarian popełnia ten właśnie błąd. To, że Monsanto można porównać do pijawki spijającej krew podatników, nie znaczy jeszcze, że wszystkie jej (firmy) produkty są złe).
  15. Nobel. Ten błąd jest charakteryzowany przez następujące zdanie „X otrzymał Nagrodę Nobla z ekonomii, za kogo ty się masz, żeby podważać jego zdanie?”. Nie obchodzi mnie, czy Krugman albo Stiglitz otrzymali Nagrodę Nobla, nie zmienia to faktu, że w większości spraw się mylą. Prawda i fałsz nie zależą od tego, kto wypowiada dane twierdzenie (jednocześnie tacy laureaci Nagrody Nobla jak James Buchanan, Vernon Smith, Elinor Ostrom, Douglass North, Milton Friedman i Friedrich Hayek przeważnie mają rację. To jest jakby 6-2 dla tych dobrych [*Badum Tss!*]).
  16. Zakaz wstępu do parku. Ironizujący przeciwnicy libertarianizmu często zadają retoryczne pytania o to, dlaczego libertarianie chcą siebie pozbawić dostępu do dóbr i usług oferowanych obecnie przez państwo. „Jeżeli masz zamiar żyć zgodnie ze swoimi ideałami, to nie wolno ci używać X ani Y” (państwowe uniwersytety, drogi publiczne). Oczywiście z faktu, że libertarianin uważa, że usługi te powinny być zorganizowane w inny sposób nie wynika wcale wniosek, że libertarianin nie powinien z nich korzystać. Co więcej, libertarianin może wykazać, że ma większe prawo do korzystania z tych przybytków, ponieważ został zmuszony do ich finansowania wbrew swojej woli.
  17. Autowygnanie. Jeszcze bardziej ironizujący przeciwnik może próbować użyć starego chwytu „jeżeli ci się tutaj nie podoba, to dlaczego po prostu nie wyjedziesz?”. Jednocześnie przemycane jest twierdzenie, że jeżeli komuś coś się nie podoba, to powinien odwrócić oczy lub też, że jeżeli ktoś, mimo swojego niezadowolenia, nie opuszcza danego terytorium, to implicite akceptuje wszystko, co się na tym terytorium dzieje. Zgodnie z tą logiką, jeżeli kupiłeś dom, w którym łazienka jest wielkości komórki, to od tej pory powinieneś kąpać się w umywalce zamiast próbować swój dom przebudować czy ogólnie ulepszyć [dodatkowo można argumentować, że państwo nie jest prawowitym właścicielem ziem, do których rości sobie prawo i wobec tego nie może żądać od osób je zamieszkujących poddania się arbitralnym zasadom lub ich (ziem) opuszczenia, jeżeli się im owe zasady nie podobają. Sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby państwo było prawowitym właścicielem tych ziem, dokładnie tak samo, jak prywatny właściciel sklepu z odzieżą ma prawo do wyrzucenia z niego niepożądanego klienta, który np. Akurat konsumuje loda, tak samo państwo miałoby prawo do wyrzucenia niepokornego obywatela ze swojego terytorium — uw. Tłum.].
  18. Somalia. Ideowi przeciwnicy libertarian często przedstawiają Somalię jako „libertariański raj”. Wszyscy zaczynają się śmiać i jeżeli teraz rzucisz hasło „komparatywna analiza instytucjonalna”, to oczy wszystkich jedynie prześlizgną się po tobie i przegrasz, mimo że racja jest po twojej stronie. Ludność Somalii ma się lepiej w większości aspektów bez rządu centralnego, niż będąc pod rządami brutalnego, scentralizowanego reżimu, nawet uwzględniając obecność watażków [warto zapoznać się z brutalną rzeczywistością Somali, poznać korelację między postrzeganiem demokracji przez tubylców, aktywnością ONZ, a występowaniem lokalnych konfliktów zbrojnych. Warto także zapoznać się z tradycyjnymi strukturami plemiennymi i policentrycznym prawem Xeer — uw. Tłum.]
  19. Kontrakt społeczny. Rousseau pozostawił po sobie straszliwe dziedzictwo intelektualne. Środowiska postępowe często używają jego „kontraktu społecznego” w celu uzasadnienia dowolnej agendy forsowanej przez etatystów. Oczywiście, można by stworzyć taki prawdziwy kontrakt społeczny, jednak przeciwnicy libertarian wolą taki, który usprawiedliwia ich dowolne pod słońcem działanie.
  20. Od czegoś trzeba zacząć. Przegryzłeś się mozolnie przez dostępne dane. Sformułowałeś całkowicie racjonalną odpowiedź. Wyłuszczyłeś wszystkie za i przeciw rozwiązaniu proponowanemu przez twojego przeciwnika. Pokazałeś, dlaczego to rozwiązanie nie tylko nie zadziała, ale jeszcze pogorszy istniejący stan rzeczy. Jaka jest odpowiedź? „Od czegoś trzeba zacząć”. Pogląd za tym stojący można skrystalizować do jednego zdania: „lepiej jest zrobić coś, nawet jeżeli ma się to zakończyć kompletną katastrofą”, oczywiście to potencjalnie katastrofalne „coś” musi być dokonane przez rząd centralny (zobacz także numer 23) - innymi słowy, fałszywy dylemat
  21. Darwinizm społeczny. „Wolny rynek to czysty darwinizm społeczny!”. Tak się składa, że jest to dość stary mem. Był używany przez postępowe środowiska akademickie już w latach czterdziestych ubiegłego wieku, aby zdyskredytować prace Herberta Spencera. Spencer był darwinistą biologicznym, to pewne. Wierzył także, że rynek oraz zjawiska społeczne, jak różne instytucje i idee, będą poddane analogicznej selekcji naturalnej. Jednakże jednostką przetrwania na rynku nie jest osoba, ale przedsiębiorstwo. Innymi słowy przedsiębiorstwa, które nie wytwarzają wartości dodanej dla swoich klientów, przestają istnieć. Jednocześnie argumentowanie za możliwością pokojowej współpracy jednostek nie jest argumentowaniem za porzuceniem jednostek słabych, biednych czy podatnych na cierpienie. Wręcz przeciwnie, większość zwolenników wolnego rynku wierzy w sprawną, prywatną działalność charytatywną. Uważają oni, że taka instytucja dobrowolnej pomocy jest wpisana w schemat dobrowolnej kooperacji rynkowej. Herbert Spencer też tak uważał. Pisał: „Oczywiście, o ile dotkliwość tego procesu [chodzi o selekcję naturalną na rynku — przyp. Red.] jest zmniejszana przez spontaniczne współczucie ludzi względem innych, jest właściwym, żeby te przykrości były minimalizowane”.
  22. Argumentum Ad Googlum. To zachowanie występuje wtedy, kiedy na błyskotliwą argumentację, celne pytanie przeciwnik nie jest w stanie odpowiedzieć. Znika on wtedy na chwilę, aby z czeluści Google wydobyć garść odnośników do artykułów lub notek mających zastąpić jego własny argument. Nie zawsze jest to błędne zachowanie, czasem warto podeprzeć się artykułem, aby wzmocnić swój argument. Takie zachowanie jednak powoduje przeniesienie ciężaru na libertarianina, od którego oczekuje się, że zapozna się on w swoim wolnym czasie z tymi artykułami i wyciągnie z nich jakieś wnioski. W najlepszym razie trzeba to uznać za świadectwo braku dobrych manier.
  23. Musimy coś zrobić! Kuzyn „Od czegoś trzeba zacząć!”. „Musimy coś zrobić!” mówi nam, że a) państwo musi coś zrobić oraz b) interwencja państwa jest bardziej pożądana niż brak działania w ogóle czy też działanie rynkowe. Przykłady tego błędu można mnożyć, występuje on najczęściej wtedy, kiedy działanie opiera się wyłącznie na dobrych intencjach, a skutki… Do diabła z nimi! Często jednak da się pokazać, że bezczynność jest lepszą odpowiedzią na problem niż interwencja państwa. Podobnie często zakończenie interwencji państwowej w danej dziedzinie przyniesie lepsze skutki niż jej eskalacja. Dobrymi przykładami mogą być „pakiety stymulacyjne” czy regulacje państwowe. Brak działania właściwie nigdy nie jest rozpatrywany jako ewentualne rozwiązanie, jakie może przyjąć aparat państwowy. Osoba szczerze otwarta na idee i pomysły zapyta „Co powinno się z tym zrobić?” oraz „Kto powinien to zrobić?”. Ktoś rzeczywiście zainteresowany właściwą odpowiedzią miałby grzeczność postawić sprawę jasno: „To państwo musi coś zrobić, koniec i kropka. Oto, co moim zdaniem powinno zrobić”.
  24. Empiryzm. Modnym ostatnio argumentem w dyskusjach jest „skąd możemy wiedzieć, że X nie zadziała, dopóki tego nie spróbujemy? Musimy poczekać na dowód empiryczny, żeby uznać X za nietrafiony pomysł”. Z takim nastawieniem powinniśmy posłać stado małp do Waszyngtonu [na Wiejską? — uw. Tłum.] i pozwolić im losowo stukać w klawisze maszyn do pisania i uzyskany w ten sposób produkt użyć jako dobre źródło nowych aktów prawnych. Właściwie, to już w tej chwili robimy coś podobnego, ale jednak może dobrym pomysłem byłoby zerknąć w ugruntowaną teorię ekonomiczną i ekonomiczne rozumowanie, zanim wyruszymy na niespokojne wody inicjatywy legislacyjnej. Zwłaszcza, że te nowe regulacje mogą mieć łatwe do przewidzenia negatywne i niezamierzone konsekwencje. Co ważniejsze, nasz przeciwnik uznaje za naturalną prerogatywę państwa — i przez rozszerzenie każdej grupy wewnątrz aparatu państwowego — eksperymentowanie na swoich poddanych i że jest obowiązkiem owych poddanych, aby takiemu eksperymentowi poddać się dobrowolnie (patrz: paralogizm Nancy Pelosi).
  25. Żaden prawdziwy libertarianin. Słyszałeś kiedyś o błędzie logicznym „Żaden prawdziwy Szkot”? Zazwyczaj używa go jeden członek grupy, aby zakwestionować członkostwo innego członka grupy na fundamencie braku czystości ideologicznej. Takie zachowanie wśród libertarian jest już niemal legendarne. „Jeżeli myślisz, że X, to nie możesz nazywać siebie libertarianinem”. Oczywiście przeciwnicy libertarianizmu także często używają tego zwrotu. Mówią coś na kształt „Libertarianie wierzą w X. Jeżeli ty w to nie wierzysz, to nie jesteś libertarianinem” (gdzie X to mogą być np. Prawo naturalne, kolektywne pozapaństwowe działanie, system zabezpieczenia finansowego najbiedniejszych etc.). Ten błąd logiczny jest próbą zmuszenia libertarianina do wyboru pomiędzy lekką modyfikacją jego poglądu a wyznawaną przez niego doktryną. Nasz interlokutor sugeruje, że brak nam kompetencji w tym zakresie: „Ten klaun sam nie wie co o tym myśli!”. Oczywiście zastosowanie tego chwytu nie zmienia prawdziwości (lub fałszu) danego poglądu. Libertarianizm jest ruchem bardzo różnorodnym, na pewno nie jest ruchem monolitycznym. Libertarianinowi wystarczy tylko, aby wykazał spójność swojego poglądu.
    1. Czubkowanie. Występuje wtedy, kiedy nasz interlokutor wyszukuje najbardziej zwariowaną osobę, która określa siebie mianem libertarianina, a następnie stawia znak równości między dowolnymi poglądami tej osoby, a libertarianizmem (ten błąd logiczny można by również nazwać paralogizmem Alexa Jonesa). Trudno jest walczyć z tym błędem, ponieważ nie dość, że wielu jest wariatów na świecie, to wcale niemała ich liczba określa siebie libertarianami właśnie.
  26. Nieznajomość istoty faszyzmu. Ten błąd powinien być wszystkim znajomy. Przeciwnicy libertarian byli rozwścieczeni — ROZWŚCIECZENI — gdy John Mackey wskazał oczywisty fakt, że Obamacare jest rozwiązaniem z gruntu faszystowskim. Faszyzm to doktryna, która mówi, że państwo powinno sprawować szeroką kontrolę nad przedsiębiorstwami prywatnymi, żeby spełniały one cele stawiane przez to państwo. Tak więc nieznajomość istoty faszyzmu jest formą argumentu ad hominem, w którym przeciwnik libertarianina zwraca się do niego jako faszysty lub też określa jego poglądy jako faszystowskie, mimo że, ściśle rzecz ujmując, to wspomniany oponent posiada poglądy faszystowskie. Dla podniesienia jakości dyskursu prawdopodobnie lepiej jest, jeżeli nikt nie używa tego mocnego słowa na „F”, jako że ze słowem tym wiąże się zbyt duży bagaż emocjonalny.
  27. Choćby jedno życie. Ten argument odwołujący się do emocji nie ma mocnego oparcia w rzeczywistości. Jest to moralny argument, który ma zamknąć usta oponentowi w dyskusji. Jego brzmienie to zazwyczaj „Przykro mi, ale jeżeli będziemy w stanie uratować choćby jedno życie, warto wprowadzić to rozwiązanie”. Co to tak naprawdę oznacza? Czy oznacza to, że ludzkie życie ma wartość nieskończoną? Czy oznacza to, że ratowanie czyjegoś życia kosztem wszystkich innych ludzi i wbrew wszelkim innym przeciwwskazaniom jest istotą istnienia państwa? Czy też oznacza to, że „warto” ma tutaj pewne nieokreślone znaczenie, a tobie po prostu bardzo zależy? Brzmi bardzo heroicznie, jednak wszystko, co robi, to pokazuje zaangażowanie i gorliwość i na pewno nie zastępuje wnikliwej analizy proponowanego rozwiązania.
  28. Konsensus. To połączenie efektu podczepienia i odwołania do autorytetu zaraziło wiele internetowych dyskusji. Przybiera ono formę „Wielu naprawdę mądrych i wykształconych ludzi uważa, że X, tak więc musi być to prawdą”. Począwszy od dietetyków z USDFA [odpowiednik ministerstwa rolnictwa — uw. Tłum.], a na makroekonomistach skończywszy, nie posiadają oni monopolu na prawdę. Każda osoba ma swoje ograniczenia w rozumieniu niuansów dotyczących danej kwestii. Jeszcze trudniejsze są prognozowanie oraz przewidywanie przyszłości. Politycy muszą radzić sobie z tymi samymi kognitywnymi ograniczeniami co zwykli śmiertelnicy. To jest jeden z powodów, dla których właśnie politycy, podobnie jak przeciwnicy libertarian, odwołują się do konsensusu ekspertów [warto jeszcze tutaj wspomnieć o myśleniu grupowym i presji konformizmu szczególnie silnej w strukturach państwowych — uw. Tłum.].
  29. Logo-fallo-euro-centryczność. Przeciwnicy ideowi oskarżają libertarianizm o wrogie nastawienie wobec kobiet, mniejszości etnicznych, homoseksualistów oraz innych marginalizowanych grup. Błąd ten bierze się z przeświadczenia, że jeżeli dana doktryna nie głosi, że dane grupy zasługują na specjalne traktowanie (sankcjonowane państwowym aparatem przymusu kosztem innych grup), to jest ona równoznaczna z jakimś -izmem [seksizmem, rasizmem etc. — swoją drogą, autor chyba zapomniał, że libertarianizm też się kończy na -izm — pozwólmy również i tłumaczowi zabłysnąć od czasu do czasu — uw. tłum.] Niektórzy wręcz uważają, że jeżeli ktokolwiek używa słów czy zwrotów kojarzonych przez kogoś z rasizmem, seksizmem czy homofobią, to natychmiast obala to libertariańską doktrynę. Wprawdzie wielu libertarian zachowuje się jak idioci i na najlżejsze objawy alergicznego reagowania przez kolektywistów na zwroty nie dające się określić jako poprawne politycznie, reagują przekleństwami, to jednak esencja doktryny libertariańskiej sprowadza się do pochwały wszystkich dobrowolnych kooperacji, zdecentralizowanej władzy oraz formowania się radykalnych struktur społecznych. Bohaterowie libertarianizmu (wszystkich ras, płci i etnicznego pochodzenia) zdają sobie sprawę, że kolektywizm i etatyzm to dwa współzależne światopoglądy — aby usprawiedliwić większość działań podejmowanych przez państwo, należy odwołać się do kolektywizmu właśnie oraz wymyśleć prawa [przywileje i ograniczenia — uw. tłum.] dla różnych grup. Warto również zauważyć, że państwo w ujęciu historycznym systematycznie wspiera bądź niszczy ludzi właśnie ze względu na przynależność do takiej, a nie innej grupy.
  30. Ale kto wybuduje drogi? Ta znajoma kaczka ma tysiące wariantów, jednakże jej esencję można wydestylować do stwierdzenia, że jeżeli dany rozmówca nigdy czegoś nie widział lub też nie potrafi sobie wyobrazić scenariusza, w którym to podmioty rynkowe odgrywają rolę decydującą bez udziału państwa, to jest to jednoznaczne z tym, że jest to po prostu niemożliwe. Oczywiście we wszystkich przypadkach (drogi, pomoc, edukacja i wszystko inne) jest to jak najbardziej możliwe (patrz: nr 13). Więcej tutaj

Więcej informacji czytelnik znajdzie także w książke pt. "Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów" - Artur Shopenhauer

Argumenty o podłożu ideologicznym

[edytuj]

1. Aksjomaty samoposiadania i nieagresji opisują świat moralnych abstrakcji, a więc nie da się ich używać do rozstrzygania praktycznych problemów:

[edytuj]

Libertarianizm, racjonalizm i empiryzm

[edytuj]

Libertarianizm łączy w sobie najlepsze cechy racjonalizmu i empiryzmu. Z jednej strony opiera się on na dedukcyjnej refleksji na temat tego, jaki jest logicznie konieczny kształt ogólnych instytucjonalnych ram, w obrębie których poszczególne jednostki mogą skutecznie realizować swoje cele nie stając sobie nawzajem na przeszkodzie - ramy te to bezwarunkowy szacunek dla zasady samo posiadania, wynikających z niej praw własności prywatnej, i wyrastającego na ich bazie systemu przedsiębiorczej konkurencji i efektywnościowej weryfikacji.

Z drugiej strony jednak, jako że pojęcia takie jak warunki konieczne samo posiadania czy naruszenia praw własności są w wielu sytuacjach nieostre, wspomniany system swobodnej przedsiębiorczej konkurencji pozwala, przy wykorzystaniu drobiazgowo empirycznej metody prób i błędów, na wypracowanie takich szczegółowych zasad etycznych i rozwiązań prawnych, które w sposób jak najskuteczniejszy - tzn. Jak najlepszy w rozstrzyganiu konfliktów w atmosferze poczucia sprawiedliwości - każdorazowo te pojęcia precyzują.

Innymi słowy, libertarianizm łączy w sobie racjonalistyczną nieustępliwość w zakresie obrony wartości zabezpieczających niezbywalne prawa jednostki i empiryczną elastyczność w zakresie precyzowania definicyjnych granic tychże wartości i praw. Jedno i drugie ma swoje źródło w intelektualnym i moralnym potencjale tej najbardziej podstawowej wartości, jaką jest wolność osobista, a którą jedynie libertarianizm stawia na właściwym - pierwszym - miejscu.

Dwa popularne anty libertariańskie chochoły (niemożliwość samo posiadania, nieużyteczność etycznych aksjomatów) i odnośne odpowiedzi Chochoł nr 1: Samo posiadanie jest niemożliwe, gdyż relacja własności występuje zawsze między dwoma obiektami - właścicielem a własnością - a w przypadku samo posiadania mamy do czynienia tylko z jednym obiektem. Aby uniknąć powyższego problemu, potrzebne jest przyjęcie kontrowersyjnych tez o dualizmie ciała i jaźni bądź mózgu i umysłu, albo też stworzenie odpowiednio skomplikowanej, ale wciąż tautologicznej relacji tożsamości między podmiotem działającym a jego właścicielem.

Odpowiedź: Samo posiadanie jest nietautologiczną relacją zwrotną niezależną od przyjętej filozofii umysłu. Wygląda ona następująco: "podmiot działający X = właściciel podmiotu działającego X". Istnieje mnóstwo zupełnie niekontrowersyjnych relacji analogicznych, np. "kochający X-a = kochany przez X-a" (narcyzm) albo "X odczuwający ból = X zadający ból" (masochizm). Ostentacyjny fizykalista może sobie za "podmiot działający X" podstawić "mózg umieszczony w ciele X" i w żaden sposób nie zmieni to logicznego charakteru tej relacji. Jest ona nietautologiczna dlatego, że polega na syntetycznym a priori wydedukowaniu albo intuicyjnym zrozumieniu tego, że dwa różne ujęcia (senses) danego zjawiska odpowiadają temu samemu jego podmiotowi (reference).

Chochoł nr 2: Zjawiska i pojęcia graniczne bądź nieostre (pełnoletność, warunki konieczne pierwotnego zawłaszczenia, itp.) wykazują sprzeczność logiczną albo przynajmniej praktyczną nieużyteczność aksjomatów nieagresji i samo posiadania.

Odpowiedź: Aksjomaty z definicji opisują pojęcia abstrakcyjne (liczby, kształty, relacje, wartości, itp.), a więc pojęcia nieostre w odniesieniu do empirycznej rzeczywistości. W związku z tym stwierdzenie, że zjawisko nieostrości wyżej wspomnianych pojęć w danej sytuacji empirycznej może dowodzić sprzeczności aksjomatu jest elementarnym błędem kategorialnym. Dla libertarianina lockowsko-rothbardiańskiego aksjomaty nieagresji i samo posiadania są fundamentami logicznej struktury interpretacyjnej, którą można następnie odnosić do poszczególnych nieostrych sytuacji empirycznych, tak samo jak aksjomaty arytmetyki czy geometrii są takimi fundamentami dla inżyniera czy przyrodnika. Etatysta, w tym również etatysta konserwatywno-liberalny, nie posiada żadnych tego rodzaju niearbitralnych fundamentów - wydaje mu się, że kontekst może w danej sytuacji posłużyć za logiczną podstawę swojej własnej interpretacji, ale tak być nie może, bo fakty empiryczne (w przeciwieństwie do faktów logicznych) nie mogą interpretować samych siebie ani dostarczać sobie samym jakichkolwiek niearbitralnych kryteriów normatywnych (etatystyczne kryterium "ad baculum" jest oczywiście z moralnego punktu widzenia całkowicie arbitralne).

2. Wymogi libertarianizmu kłócą się z intuicjami większości osób co do tego, jak należy się zachowywać w tzw. Sytuacjach granicznych, gdzie np. Nienaruszenie czyichś praw własności spowoduje zagładę świata:

[edytuj]

O prawach własności w sytuacjach granicznych

[edytuj]

Słyszy się czasem stwierdzenie, jakoby libertariańska koncepcja praw własności i związany z nią wymóg ich bezwarunkowego poszanowania były zbyt restrykcyjne, nie biorące pod uwagę tzw. Sytuacji granicznych, w których drobne im uchybienie jest w stanie doprowadzić do skutecznej ochrony szeregu podstawowych wartości, takich jak chociażby ludzkie życie.

Sztandarowym przywoływanym w tym kontekście przykładem jest scenariusz, w ramach którego zagubiona od dłuższego czasu w lesie i umierająca z głodu osoba natyka się na prywatną leśną posesję (na obszarze której nie ma w danej chwili właściciela), włamuje się na nią i konsumuje pewną część przechowywanych na niej zapasów żywnościowych. Materialne straty, jakie ponosi z tego tytułu właściciel, są niewielkie, natomiast włamywacz (który, działając w stanie "wyższej konieczności", nie był powodowany przez jakiekolwiek kryminalne intencje) ocala to, co dla niego najcenniejsze - własne życie. Czy i w tego rodzaju przypadkach można domagać się bezwzględnej nienaruszalności praw własności prywatnej?

Owszem, można. Nie oznacza to jednak skazania nieszczęsnego włamywacza na śmierć głodową. Oznacza to natomiast, że włamywacz musi mieć świadomość, że - niezależnie od okoliczności, w jakich działa - naruszając prawa własności, popełnia on przestępstwo i bierze na siebie ryzyko poniesienia związanej z nim kary restytucyjnej. Mowa tu o ryzyku, a nie konieczności poniesienia kary, gdyż okoliczności łagodzące typowe dla sytuacji granicznych mogą sprawić, że właściciel zdecyduje się na ułaskawienie włamywacza, a tym samym de facto zdjęcie z niego statusu przestępcy. Jeśli nie zdecyduje się on na to z własnej inicjatywy, to może go do tego skłonić np. Groźba ostracyzmu ze strony lokalnej społeczności, która może domagać się od niego podobnego aktu humanitaryzmu. Jeśli nie przekona go i to, to lokalna (albo nawet ponad lokalna) społeczność może w ramach własnej humanitarnej inicjatywy zdecydować się na urządzenie zbiórki na pokrycie strat poniesionych przez właściciela, tym samym de facto zwalniając włamywacza z konieczności poniesienia kary restytucyjnej. Podobnych możliwości, podyktowanych okolicznościami łagodzącymi sytuacji granicznych, jest wiele, i libertariańska koncepcja praw własności w pełni bierze je pod uwagę.

Jeśli nie dojdzie jednak do realizacji którejkolwiek z nich - innymi słowy, jeśli nikt z wiedzących o sytuacji włamywacza i okolicznościach, w jakich zmuszony był on działać, nie zdecyduje się na udzielenie mu pomocy - to będzie to świadczyło o tym, że na mocy konsensusu społecznego zasługuje on na poniesienie kary. Niezgoda libertarian na dekryminalizację naruszeń praw własności nawet w sytuacjach granicznych ma na celu podkreślenie, że naruszający je musi liczyć się z podobnym ryzykiem, jakkolwiek niewielkie mogłoby ono być, gdyż tego wymaga szacunek dla praw i reguł pokojowego międzyludzkiego współżycia oraz dla cywilizacji dobrobytu, która może być zbudowana wyłącznie na ich fundamencie.

Libertarianizm a "globalne dobra publiczne"

[edytuj]

Etatyści twierdzą często, że efekt gapowicza uniemożliwia rozwiązywanie problemów o globalnym zasięgu na drodze dobrowolności i rynkowej współpracy. Jako sztandarowy przykład podają oni zazwyczaj w tym kontekście rzekomy problem antropogenicznych zmian klimatycznych.

Na potrzeby argumentu przyjmijmy, że zjawisko szkodliwych antropogenicznych zmian klimatycznych rzeczywiście istnieje. Przyjęcie tego założenia w żaden sposób nie wzmacnia jednak stanowiska etatystycznego, a wręcz przeciwnie. Etatyści twierdzą, że jedynie skoordynowana współpraca terytorialnych aparatów przemocy (państw), albo wręcz powołanie do istnienia globalnego nadzoru klimatycznego, jest w stanie doprowadzić do wystarczającego ograniczenia emisji dwutlenku węgla do atmosfery i wypracowania skutecznych metod wykorzystywania energii odnawialnej.

Tak oczywiście z wielu powodów nie jest. Po pierwsze, terytorialne aparaty przemocy też stają w obliczu efektu gapowicza - w im większym stopniu niektóre z nich subsydiują przemysł energii odnawialnej i realizują przemysł energii nieodnawialnej, w tym większym stopniu tracą one na gospodarczej konkurencyjności w stosunku do tych ze swoich odpowiedników, które podobnych działań nie podejmują. Po drugie, z uwagi na klasyczne powody natury hayekowskiej żaden terytorialny aparat przemocy nie jest w stanie skutecznie kontrolować całego działającego na danym obszarze przemysłu energetycznego. I po trzecie wreszcie, w im większym stopniu upolitycznione "międzynarodowe organizacje naukowe" będą faszerować społeczeństwa histeryczno-apokaliptyczną propagandą klimatyczną, w tym większym stopniu społeczeństwa będą się im sprzeciwiać, przekonane, że mają do czynienia z bezczelnym, napastliwym neołysenkizmem.

Jeśli więc problem szkodliwych antropogenicznych zmian klimatycznych jest prawdziwy, to skutecznie zaradzić mu może jedynie system dobrowolnej współpracy społecznej, oparty na bezwarunkowym poszanowaniu praw własności prywatnej, przedsiębiorczej konkurencji i pełnej niezależności nauki od polityki. Tylko w takim systemie prywatni przedsiębiorcy będą mieli środki i motywację ku temu, ażeby wypracować autentycznie skuteczne metody wykorzystywania energii odnawialnej, wolne od posądzeń o polityczne kumoterstwo organizacje naukowe będą wypowiadały się językiem nie drażniącej propagandy, ale naukowo zdystansowanej, rzetelnej perswazji, a społeczeństwa będą miały autentyczne powody ku temu, aby, wykorzystując swoją konsumencką suwerenność, wybierać produkty i usługi sprzyjające konserwacji długoterminowej wartości kapitałowej ziemskiego środowiska naturalnego.

Agresja nie zawsze musi być nieuzasadniona, ale zawsze jest przestępstwem

[edytuj]

Etyka libertariańska nie twierdzi, że agresja nie jest nigdy uzasadniona, ale że jest zawsze działaniem przestępczym. Trzeba zwrócić uwagę, że są to dwie bardzo różne rzeczy. Dana osoba może czuć, że podjęcie działania przestępczego jest uzasadnione, gdyż istnieje duża szansa na to, że w perspektywie ex post zostanie ona uniewinniona lub nawet pochwalona przez swoją ofiarę (weźmy tu np. Przypadek siłowego powstrzymania znajdującego się w stanie przejściowej depresji niedoszłego samobójcy od spełnienia swojego planu). Trzeba też zwrócić uwagę, że tego rodzaju stanowisko jest czymś zupełnie innym, niż przyzwolenie na istnienie monopolistycznego aparatu agresji, który wyjmuje się spod powszechnie obowiązującego prawa moralnego twierdząc, że jego agresywne działania są nie tyle przestępcze, choć wybaczalne, ale potencjalnie praworządne.

Etyka libertariańska mówi: agresja może być czasem uzasadniona, ale zawsze - choć niekoniecznie na stałe - czyni ona agresora przestępcą. Etatystyczna (pseudo)etyka mówi natomiast: agresja może być praworządna, jeśli tylko dokonuje jej odpowiedni typ agresora. Nie jest to błahostka ani ustępstwo, ale podstawa różnicy między wyrafinowaną moralnością a pokrętną niemoralnością.

3. Libertarianie słusznie wskazują na nieodzowną niemoralność polityki, ale jednocześnie naiwnie idealizują świat biznesu:

[edytuj]

Libertarianizm a idealizacja przedsiębiorców

[edytuj]

W momencie, gdy libertarianie zestawiają wady polityki z zaletami przedsiębiorczości i postulują zastępowanie polityki przedsiębiorczością jako najskuteczniejszą metodę poprawiania dobrobytu społecznego, spotykają się oni czasem z uwagą, że demonizują polityków i idealizują przedsiębiorców, a przecież przedsiębiorcom również zdarza się kraść, oszukiwać, eliminować konkurencję nieuczciwymi metodami, itp.

Uwaga ta świadczy o niezrozumieniu istoty argumentu. Owszem, niektórym przedsiębiorcom zdarza się popełniać wszystkie wspomniane wyżej niechlubne uczynki, z definicji stanowią one jednak sprzeniewierzenie się etosowi zawodu przedsiębiorcy - innymi słowy, przedsiębiorca może doskonale spełniać swoją funkcję nie angażując się w żadną z wymienionych wyżej nieetycznych czynności, a można wręcz powiedzieć, że w takim stopniu, w jakim to czyni, przestaje być przedsiębiorcą, a staje się lobbystą, aferzystą, plutokratą, itp.

Polityk natomiast z definicji musi angażować się we wszystkie wymienione wyżej nieetyczne czynności - źródłem utrzymania polityka jest z definicji siłowo zagarnięte mienie produktywnych jednostek, źródłem jego wpływu na życie społeczne jest z definicji kontrola nad monopolistycznym aparatem przemocy, itd. Innymi słowy, w przeciwieństwie do przedsiębiorcy, w im większym stopniu angażuje się on we wspomniane wyżej nieetyczne czynności, w tym większym stopniu jest sensu stricto politykiem.

Podsumowując, to nie libertarianie demonizują polityków i idealizują przedsiębiorców - to politycy z definicji demonizują się sami, a przedsiębiorcy z definicji przestają być przedsiębiorcami w takim stopniu, w jakim odbiegają moralnie od przedsiębiorczego ideału.

4. Libertarianie słusznie podkreślają, że państwa są stosunkowo nieskuteczne w zakresie produkcji pożądanych przez społeczeństwo dóbr i usług, ale nie doceniają faktu, że potrafią one zagwarantować dostęp do najważniejszych z nich każdemu:

[edytuj]

Państwo nie może niczego zagwarantować

[edytuj]

Błędem popełnianym często nawet przez osoby sceptyczne wobec etatyzmu jest przyznawanie, że państwa są co prawda stosunkowo nieskuteczne w zakresie produkcji pożądanych przez społeczeństwo dóbr i usług, ale potrafią zagwarantować dostęp do najważniejszych z nich każdemu.

Tak oczywiście nie jest. Państwa, nie posiadając żadnych własnych dochodów, mogą jedynie zagwarantować, że będą podejmować regularne próby wywłaszczania ogółu produktywnych jednostek z owoców ich pracy. Jako że jednak nikt nie lubi być wywłaszczany, owe produktywne jednostki korzystają z różnych sposobów zabezpieczania owoców swojej pracy - przenosząc je do rajów podatkowych, wykorzystując luki w prawie podatkowym, przenosząc swoją działalność do szarej strefy, angażując się w lobbing polityczny, itp. W najgorszym zaś razie, nie mogąc znieść bezustannej grabieży, rezygnują z produktywnej działalności lub wręcz przyłączają się do grabieżców.

Im więcej więc państwo obieca swojej klienteli, w tym większym stopniu będzie musiało wywłaszczać ogół produktywnych jednostek, a w im większym stopniu będzie próbowało je wywłaszczać, tym mniej ostatecznie uzyska. Innymi słowy, im więcej rzekomo zagwarantuje, tym bardziej czcze będą to zapewnienia.

Jako że obszar ludzkiego działania to z definicji obszar niepewności, niczego nie są w stanie zagwarantować również prywatne przedsiębiorstwa ani instytucje charytatywne. Jako że jednak podmioty te uzyskują przychody na drodze dobrowolnych transakcji, a więc tylko wówczas, gdy cieszą się uznaniem społeczeństwa, ich długofalowa skuteczność w zakresie zaspokajania społecznych potrzeb przekłada się na stabilność ich przychodów, co czyni ich zobowiązania i obietnice znacznie bardziej wiarygodnymi niż te składane przez monopolistyczne aparaty przemocy. Podsumowując, instytucje działające w oparciu o zasady dobrowolności i kontraktowości są nie tylko stosunkowo skuteczniejsze w zakresie produkcji pożądanych przez społeczeństwo dóbr i usług, ale też jako jedyne są w stanie je dostarczyć jak największej liczbie jego członków.

O prywatnej dobroczynności i "pomocy społecznej"

[edytuj]

W dobrowolnym systemie prywatnej dobroczynności:

1. Produktywni i bogaci są jeszcze bogatsi, a więc mogą przeznaczyć na dobroczynność więcej zasobów.

2. Produktywni, ale ubodzy też są bogatsi, a więc w mniejszym stopniu korzystają z dobroczynności, tym samym pozostawiając więcej zasobów dla mimowolnie nieproduktywnych i ubogich.

3. Wszystkie produktywne jednostki, będąc w stanie zachować dla siebie całość owoców swojej pracy, a tym samym czując, że ich wolność i godność są autentycznie respektowane, mają nie tylko środki, ale też, co ważniejsze, autentyczną motywację do tego, żeby angażować się w dobroczynność.

4. Dobrowolnie nieproduktywni i ubodzy, wiedząc, że nie mają prawa żyć cudzym kosztem, mają silną motywację do tego, żeby dołączyć do produktywnych, tym samym pozostawiając więcej zasobów dla mimowolnie nieproduktywnych i ubogich.

Podsumowując, w dobrowolnym systemie prywatnej dobroczynności jest mniej ubóstwa, zarówno mimowolnego jak i dobrowolnego, oraz więcej środków do jego przezwyciężania.

W etatystycznym systemie "pomocy społecznej":

1. Produktywni i bogaci są ubożsi, a więc mogą przeznaczyć mniej zasobów na "pomoc społeczną", a co dopiero na prywatną dobroczynność.

2. Produktywni, ale ubodzy są jeszcze ubożsi, a więc w większym stopniu korzystają z "pomocy społecznej", tym samym pozostawiając mniej zasobów dla mimowolnie nieproduktywnych i ubogich.

3. Wszystkie produktywne jednostki, będąc regularnie wywłaszczanymi z dużej części owoców swojej pracy, a tym samym czując, że są traktowane jak niewolnicy albo dojne krowy, nie mają nie tylko niemal żadnych środków, ale też, co ważniejsze, niemal żadnej motywacji do tego, żeby utrzymywać system "pomocy społecznej", a co dopiero do tego, żeby angażować się w prywatną dobroczynność, w skrajnych zaś przypadkach nawet do tego, żeby pozostawać produktywnymi.

4. Dobrowolnie nieproduktywni i ubodzy, wierząc, że mają prawo żyć cudzym kosztem, mają silną motywację do tego, żeby pozostawać nieproduktywnymi, tym samym pozostawiając mniej zasobów dla mimowolnie nieproduktywnych i ubogich.

Podsumowując, w etatystycznym systemie "pomocy społecznej" jest więcej ubóstwa, zarówno mimowolnego jak i dobrowolnego, oraz mniej środków do jego przezwyciężania.

Kardynalny dylemat "opiekuńczego" etatyzmu

[edytuj]

Każda forma "opiekuńczego" etatyzmu staje przed następującym logicznym dylematem:

1. Państwa, nie posiadając żadnych własnych dochodów, chcąc zrealizować swoje "opiekuńcze" obietnice muszą podejmować regularne próby wywłaszczania ogółu produktywnych jednostek z owoców ich pracy. Jako że jednak nikt nie lubi być wywłaszczany, owe produktywne jednostki, stając w obliczu tego rodzaju konfiskacyjnych zapędów zawsze korzystają z różnych sposobów zabezpieczania owoców swojej pracy - przenosząc je do rajów podatkowych, wykorzystując luki w prawie podatkowym, przenosząc swoją działalność do szarej strefy, angażując się w lobbing polityczny, itp. Im więcej więc państwo obieca swojej klienteli, w tym większym stopniu będzie musiało wywłaszczać ogół produktywnych jednostek, a w im większym stopniu będzie próbowało je wywłaszczać, tym mniej ostatecznie uzyska. Innymi słowy, im więcej rzekomo zagwarantuje, tym bardziej czcze będą to zapewnienia.

2. Jeśli jednak danemu państwu uda się stworzyć na tyle rozbudowany i bezwzględny system finansowych represji, że produktywne jednostki nie będą w stanie ocalić owoców swojej pracy przy wykorzystaniu którejkolwiek z wyżej wymienionych metod, to będzie to oznaczało zniszczenie systemu wolnej przedsiębiorczości i tworzonego przez nią bogactwa - w tego rodzaju scenariuszu przedsiębiorcy zrezygnują z produktywnej działalności, przekształcą się w dotkniętych syndromem sztokholmskim niewydajnych wyrobników, lub wręcz przyłączą się do klasy biurokratycznych grabieżców. Tak więc w im większym stopniu monopolistyczny aparat opresji będzie skutecznie wywłaszczał ogół produktywnych jednostek, tym mniej ostatecznie uzyska. Innymi słowy, również w tym przypadku im więcej państwo rzekomo zagwarantuje swojej klienteli, tym bardziej czcze będą to zapewnienia.

Podsumowując, zasadniczy dylemat logiczny, który czyni niemożliwym skuteczne funkcjonowanie jakiejkolwiek formy "opiekuńczego" etatyzmu, brzmi następująco: jak długo działa system wolnej przedsiębiorczości, generujący bogactwo mające w zamierzeniu sfinansować "opiekuńcze" programy państwowe, tak długo jego uczestnicy będą w stanie skutecznie chronić owoce swojej pracy przed zakusami monopolistycznego aparatu opresji. Wtedy natomiast, gdy monopolistyczny aparat opresji stanie się na tyle silny, że uczestnicy systemu wolnej przedsiębiorczości nie będą już w stanie chronić przed jego zakusami owoców swojej pracy, system ów ulegnie zniszczeniu, a wraz z nim bogactwo mające w zamierzeniu sfinansować "opiekuńcze" programy państwowe. Tertium non datur. Innymi słowy, tak jak, co wykazał Ludwig von Mises, logicznie niemożliwe jest istnienie skutecznie działającej gospodarki socjalistycznej, tak równie logicznie niemożliwe jest skuteczne funkcjonowanie gospodarki interwencjonistyczno-"opiekuńczej". Im wcześniej wszyscy członkowie danego społeczeństwa zdadzą sobie z tego sprawę, tym lepiej będzie to rokowało dla jego gospodarczej, moralnej i kulturowej przyszłości.

5. Libertarianie dogmatycznie odrzucają możliwość, że mądrzy i kierujący się dobrymi intencjami urzędnicy mogliby zarządzać przynajmniej pewnymi obszarami gospodarki lepiej, niż niekompetentni i krótkowzroczni przedsiębiorcy:

[edytuj]

Wszechdobrom, wszechwiedza i wrodzona nieskuteczność interwencjonizmu

[edytuj]

Spotyka się czasem następujące ustępstwo zwolenników wolnego rynku wobec zwolenników państwowego interwencjonizmu: wolny rynek jest bardziej efektywny niż jakakolwiek forma państwowego interwencjonizmu, gdyż, po pierwsze, sprzyjająca efektywności rynkowa struktura pobudek nie wymaga od uczestników rynku dobroczynnych motywacji, i, po drugie, wolny rynek jest najskuteczniejszym narzędziem służącym agregowaniu zdecentralizowanych i niezwerbalizowanych informacji w szybki i kompleksowy sposób. Gdyby jednak urzędnicy państwowi byli wszechwiedzący i nieskończenie dobrzy, wtedy interwencjonizm byłby skuteczniejszą alternatywą.

Ustępstwo to jest zupełnie niepotrzebne i oparte na błędnych założeniach. Jest tak dlatego, że gdyby urzędnicy państwowi byli wszechwiedzący i nieskończenie dobrzy, wówczas według wszelkiego prawdopodobieństwa wiedzieliby oni, w jaki sposób przekonać całe społeczeństwo do dobrowolnej akceptacji i implementacji swoich planów, ale wtedy nie byliby już oni urzędnikami państwowymi, gdyż nie posługiwaliby się zinstytucjonalizowaną przemocą w celu egzekwowania swojej woli. Gdyby natomiast wiedzieli oni, że nie są w stanie w żaden sposób przekonać społeczeństwa do dobrowolnej akceptacji i implementacji swoich planów, wówczas – pomimo swojej nieskończonej dobroci i wszechwiedzy – nie mogliby twierdzić, że siłowe narzucenie i wdrożenie tych planów byłoby efektywne, gdyż z definicji stałoby ono w opozycji do subiektywnych wartości i preferencji członków społeczeństwa.

Podsumowując, wolny rynek byłby skuteczniejszy od jakiejkolwiek formy państwowego interwencjonizmu nawet gdyby urzędnicy państwowi byli wszechwiedzący i nieskończenie dobrzy – żadne ustępstwa na rzecz zwolenników „poprawiania” rynku przy pomocy zmonopolizowanej przemocy nie są tu potrzebne, niezależnie od tego jakie moralne i intelektualne przymioty mogliby hipotetycznie posiadać jej użytkownicy.

6. Libertarianie twierdzący, że "prawdziwy wolny rynek" nie zdegenerowałby się w korporacyjny etatyzm, są jak komuniści twierdzący, że "prawdziwy komunizm" nie zdegenerowałby się w sowiecki totalitaryzm:

[edytuj]

Libertarianizm, Komunizm i Realizm

[edytuj]

Niektórzy uważają, że istnieje analogia między komunistami twierdzącymi, że "prawdziwy komunizm" nie zdegenerowałby się w sowiecki totalitaryzm a libertarianami twierdzącymi, że "prawdziwy wolnorynkowy libertarianizm" nie zdegenerowałby się w korporacyjny etatyzm, analogia rzekomo ukazująca, iż obie wyżej wymienione grupy mają równie nierealistyczne oczekiwania.

W rzeczywistości istnieje jednak zasadnicza różnica między twierdzeniami obu tych grup. "Prawdziwy komunizm" rozumiany jako racjonalny gospodarczo porządek społeczny jest logiczną niemożliwością - formą społeczeństwa, w którym logicznie niemożliwe staje się przeprowadzenie alokacji dostępnych zasobów zgodnie z ich najbardziej wartościowymi zastosowaniami, co wynika ze zniknięcia rynkowego systemu cen odzwierciedlającego wybory suwerennych konsumentów i oczekiwania przedsiębiorców co do ich przyszłego kształtu. Tymczasem "prawdziwy wolnorynkowy libertarianizm" jest jedynie psychologicznie trudny do stworzenia - podobnie jak doprowadzenie do zniesienia niewolnictwa było trudne z uwagi na to, jak szeroką akceptacją cieszyła się ta instytucja, tak jeszcze trudniejsze jest przekonanie większości osób do odrzucenia syndromu sztokholmskiego i etnicznego trybalizmu, które podtrzymują przy życiu terytorialne monopole przemocy korumpujące przedsiębiorców subsydiami, monopolistycznymi przywilejami, opartą na pustym pieniądzu ekspansją kredytową, itp.

Innymi słowy, próby stworzenia "prawdziwego komunizmu" są jak próby dokonania kwadratury koła - są one oparte nie tylko na nierealistycznych oczekiwaniach, ale również na fundamentalnych błędach logicznych. Tymczasem próby stworzenia "prawdziwego wolnorynkowego libertarianizmu" to tylko i aż próby znacznego zwiększenia wiedzy ekonomicznej i świadomości moralnej większości osób. Mowa tu więc o różnicy między trudnością a niemożliwością, a jest to w tym kontekście różnica naprawdę istotna.

7. Państwo jest złem, ale jest niestety złem koniecznym, a więc stan libertariańskiej anarchii musi doprowadzić do konfliktu o władzę pomiędzy zbrojnymi gangami:

[edytuj]

Kilka uwag o stabilności libertariańskiej anarchii

[edytuj]

Ci, którzy uważają, że stan libertariańskiej anarchii musi doprowadzić do konfliktu o władzę pomiędzy zbrojnymi gangami popełniają błąd traktowania libertariańskiej anarchii jako "bezpaństwowego etatyzmu", tzn. Sytuacji, w której terytorialny monopol przemocy znika, ale wszystko inne, włącznie z mentalnością, która legitymizuje jego istnienie, pozostaje bez zmian.

Praktycznie każdy teoretyk libertariańskiego anarchizmu twierdzi natomiast, że skuteczne i trwałe zniknięcie terytorialnych monopoli przemocy i wszystkich powiązanych z nimi szkodliwych zjawisk może nastąpić wyłącznie wtedy, gdy etatyzm - światopogląd legitymizujący, a często wręcz gloryfikujący istnienie tychże monopoli - stanie się wystarczająco niepopularny.

Warto wyobrazić sobie "abolicję bez abolicjonizmu" jako analogiczny scenariusz, w ramach którego obalenie dotychczasowych posiadaczy niewolników natychmiast skutkuje pojawieniem się kandydatów na ich następców, konkurujących między sobą o kontrolę nad świeżo uwolnionymi byłymi niewolnikami. Następnie warto zastanowić się, czym ten scenariusz różni się od tego, który miał miejsce w historii - tzn. Od tego, w ramach którego szeroko rozpowszechniona akceptacja dla abolicjonizmu została słusznie uznana za warunek konieczny skutecznego i trwałego zniesienia niewolnictwa.

Podsumowując, teoretycy libertariańskiego anarchizmu zdają sobie w pełni sprawę z przyrodzonej niestabilności bezpaństwowego etatyzmu (zwanego również "upadłą państwowością"), ale jednocześnie są oni jedynymi osobami świadomymi faktu, iż bezpaństwowy libertarianizm (anty etatyzm) jest stanem rzeczy jakościowo całkowicie odmiennym, zwłaszcza pod względem stabilności.

O możliwościach obronnych społeczeństwa dobrowolnego

[edytuj]

Jednym z najczęściej słyszanych argumentów mających świadczyć o niemożliwości funkcjonowania w dłuższej perspektywie społeczeństwa dobrowolnego czy też libertariańskiego (tzn. Wolnego od kontroli ze strony jakiegokolwiek monopolistycznego aparatu przemocy) jest sugestia, iż społeczeństwo takie szybko ulegnie armiom sąsiadujących monopolistycznych aparatów przemocy. Istnieje jednak cały szereg powodów, dla których wcale nie musiałoby się tak stać:

1. Pojawienie się społeczeństwa dobrowolnego, wraz ze wszystkimi jego dobrodziejstwami, ma szansę na podłamanie ideologicznego poparcia dla pozostałych istniejących monopolistycznych aparatów przemocy. A jako że w ostatecznym rozrachunku trwają one przede wszystkim dzięki ideologicznemu poparciu większości społeczeństwa, osłabienie tegoż poparcia znacznie zmniejsza ich możliwości manewru, zwłaszcza w zakresie dokonywania operacji zbrojnych.

2. Standardowe argumenty ekonomiczne sugerują, że każde społeczeństwo dobrowolne byłoby (lub też szybko stałoby się) społeczeństwem bardzo zamożnym i gospodarczo zaawansowanym. W związku z tym byłoby ono bardzo atrakcyjnym partnerem handlowym. Zbrojny najazd na nie, a tym samym zniszczenie jego unikatowej kultury i instytucjonalnej infrastruktury, całkowicie zlikwidowałoby tę atrakcyjność. Ponadto, nawet jeśli tego rodzaju społeczeństwo znajdowałoby się w sąsiedztwie państwa ogarniętego na tyle prymitywną, wojenną ideologią, że jego rządowi nie zależałoby na korzyściach handlowych, nietrudno sobie wyobrazić, że członkom rzeczonego społeczeństwa łatwo byłoby wejść w sojusze militarne z rządami państw, którym na owych korzyściach by zależało.

3. Społeczeństwo dobrowolne z definicji pozbawione byłoby struktur władzy, które mógłby przejąć ewentualny agresor. Tym samym kontrola takiego społeczeństwa przez ewentualnego zwycięskiego agresora byłaby bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa, a w każdym razie wysoce nieopłacalna.

4. Jako że standardowe argumenty ekonomiczne sugerują, że każde społeczeństwo dobrowolne byłoby (lub też szybko stałoby się) społeczeństwem bardzo zamożnym i gospodarczo zaawansowanym, łatwo sobie wyobrazić, że chroniące jego członków prywatne agencje ochrony dysponowałyby skuteczniejszym arsenałem obronnym, niż armia wrogiego monopolistycznego aparatu przemocy. Ponadto prawdopodobnym jest, że dobrze uzbrojona byłaby znaczna część indywidualnych członków takiego społeczeństwa, co w połączeniu z ich lepszą od najeźdźcy znajomością zamieszkiwanego przez siebie terytorium mogłoby z nich uczynić trudne i kosztowne do pokonania oddziały partyzanckie.

5. I wreszcie, opisywany tu argument można odnieść nie tylko do społeczeństwa dobrowolnego sąsiadującego z terytorium opanowanym przez potężny monopolistyczny aparat przemocy, ale też do dowolnego państwa sąsiadującego z państwem militarnie znacznie silniejszym. Innymi słowy, zgodnie z tym argumentem w dłuższej perspektywie nie mogłoby przetrwać nie tylko jakiekolwiek społeczeństwo dobrowolne, ale też jakiekolwiek stosunkowo małe i militarnie nieznaczące państwo sąsiadujące z państwem znacznie większym i militarnie znaczniejszym, że nie wspomnieć o mikro państwach takich jak Liechtenstein, Monako, Andora, Hong Kong, czy San Marino. Jeśli argument ten miałby być prawdziwy, to cały świat znajdowałby się pod kontrolą monopolistycznych aparatów przemocy o mniej więcej równej sile militarnej, co oczywiście nie ma dziś miejsca.

Innymi słowy, argument ten jest równie popularny, co nieprzemyślany i oparty na bezrefleksyjnie akceptowanych etatystyczno-trybalnych przesądach. Społeczeństwo dobrowolne jest oczywiście z definicji społeczeństwem pokoju i współpracy, ale w żaden sposób nie wynika z tego, że nie jest ono w stanie zorganizować skutecznej obrony przed zewnętrznym agresorem. Przeciwnie, jego nieodrodne cechy ekonomiczne i kulturowe sugerują, że ma ono szansę stać się na tym polu skuteczniejsze, niż dowolny monopolistyczny aparat przemocy.

8. Etatyzm jest może niewydajny i niemoralny, ale jest przynajmniej wypróbowanym, oswojonym i zrównoważonym systemem, podczas gdy libertarianizm to w praktyce radykalna niewiadoma:

[edytuj]

Libertarianizm a moralne dwójmyślenie

[edytuj]

Z moralnego punktu widzenia libertarianizm głosi zasady, które dla większości są zupełnie prozaiczne i oczywiste: każdy jest wyłącznym właścicielem swojego ciała i umysłu, jak również owoców ich pracy, i w związku z tym bezwarunkowo niemoralna jest inicjacja agresji naruszająca nietykalność cielesną lub własność drugiego. Jednocześnie z politycznego punktu widzenia zasady te z prozaicznych i oczywistych stają się w opinii większości zasadami radykalnymi i rewolucyjnymi, gdyż głoszą one bezwarunkową niemoralność (a tym samym stosowność eliminacji) wszelkiej polityki, która z definicji oparta jest na wykorzystywaniu zinstytucjonalizowanej przemocy do kontrolowania poczynań pokojowo nastawionych jednostek.

Z uwagi na tak zasadniczy konflikt pomiędzy tymi dwoma punktami widzenia rodzi się tu naturalne pytanie: czy błędna jest zdroworozsądkowa moralność, czy też błędna jest powszechna moralna akceptacja dla polityki w najrozmaitszych jej przejawach, takich jak podatki, regulacje handlowe, paternalistyczne nakazy i zakazy, "sprawiedliwe wojny", itp.? Jako że niemożliwe jest wyobrażenie sobie choćby minimalnego rozwoju cywilizacyjnego przy braku poszanowania dla opisanych wyżej zasad zdroworozsądkowej moralności, bardziej przekonująca wydaje się odpowiedź, że pewnego rodzaju fundamentalnym błędem moralnym jest akceptacja dla tego, co zostało wyżej opisane jako polityczny punkt widzenia. Nie jest jednocześnie trudna odpowiedź na pytanie, jak błąd tak fundamentalny mógł stać się błędem tak dojmująco powszechnym - zjawiska takie jak syndrom sztokholmski i libido dominandi, jak również rezultaty eksperymentów takich, jak te przeprowadzone przez Milgrama i Zimbardo, pozwalają wyjaśnić łatwość, z jaką można popaść w permanentny stan moralnego dwójmyślenia.

Powyższe obserwacje pozwalają wysnuć wniosek, że libertarianizm jest w istocie niczym innym, jak elementarną konsekwentnością w zakresie stosowania zasad zdroworozsądkowej moralności, a tym samym zasadniczym wyzwaniem rzuconym moralnemu dwójmyśleniu, którego ostateczną kulminacją jest odruchowa akceptacja dla "politycznego punktu widzenia". Wniosek ten daje pewne wyobrażenie na temat zarówno tego, jak fundamentalna jest rola libertarianizmu w zakresie kierowania wnioskowania moralnego na logicznie spójne i psychologicznie zdrowe tory, jak i tego, jak ogromnie trudne jest związane z tym edukacyjne wyzwanie. Biorąc pod uwagę, że pokonywanie największych wyzwań wiąże się na ogół z największymi korzyściami, powyższa obserwacja nie powinna dziwić, ale mimo to może skłaniać do pewnych praktycznych refleksji.

Dwadzieścia jeden powodów, dla których etatyzm jest radykalną i radykalnie niespójną teorią

[edytuj]

Po napotkaniu twierdzenia, że pewne stanowisko nieetatystyczne (np. Anarchokapitalizm) jest praktycznie niebezpieczne z uwagi na swój radykalny charakter, warto wskazać na rażący radykalizm każdej formy etatyzmu. Następnie, po zasugerowaniu, że to nie radykalizm danej teorii stanowi jej problem, jeszcze bardziej warto wskazać, że etatyzm jest teorią nie tylko radykalną, ale też radykalną w swej niespójności. Wydaje się to odpowiednim opisaniem stanowiska, które twierdzi, między innymi, że:

1. Jedynym pewnym sposobem obrony przed agresją, przemocą i przymusem jest podporządkowanie się ogromnemu, monopolistycznemu aparatowi agresji, przemocy i przymusu.

2. Jedynym pewnym sposobem obrony swoich praw własności jest podporządkowanie się przymusowemu podmiotowi którego reprezentanci nie posiadają żadnego z aktywów składających się na ten podmiot, a mimo to przypisują sobie prawo wywłaszczenia dowolnego prywatnego właściciela dla celów, których wartość i użyteczność wyceniają wyłącznie oni sami.

3. Gospodarka wolnorynkowa, której uczestnicy – chcąc prosperować – muszą zaopatrywać się wzajemnie w produktywne dobra i usługi, a także ponosić pełną odpowiedzialność za swoje potencjalne niepowodzenia, może przetrwać wyłącznie wtedy, gdy podda się ją regulacji monopolistycznej grupy osób bezproduktywnych, które zawsze mogą obciążyć osoby produktywne kosztami swoich błędów i porażek.

4. Państwowy przymus jest niezbędny do egzekwowania umów, a mimo to rzekoma „umowa społeczna”, mająca ustanawiać państwo, może zostać wyegzekwowana bez udziału jakiegokolwiek meta-państwa, tym samym stając się samo egzekwującą się anomalią.

5. Zarządcy dowolnego monopolistycznego aparatu przemocy i przymusu używają go z pobudek dobroczynnych, ale jeśli mieliby zaprzestać używania metod opartych na przemocy (tzn. Działalności politycznej) i zwrócić się w kierunku metod opartych na dobrowolności (tzn. Działalności rynkowej), to ich altruizm natychmiast zamieniłby się w nikczemny, powodowany chciwością egoizm.

6. Państwa, instytucje odpowiedzialne za 200 milionów okrutnych śmierci w samym tylko wieku XX-tym, mają zapewniać ochronę przed “prywatną przestępczością”, która nawet w swej najbardziej zorganizowanej formie międzynarodowych sieci mafijnych nie zdołała zebrać nawet najmniejszego promila etatystycznego żniwa śmierci.

7. Stan anarchii pomiędzy jednostkami, z których każda może finansować swoje działania zasadniczo wyłącznie z własnej kieszeni, doprowadziłby do niedopuszczalnej eskalacji przemocy i rozlewu krwi, ale stan anarchii pomiędzy państwami, z których każde może obciążyć kosztami swoich działań (również działań wojennych) prywatne jednostki, jest znośnym i stosunkowo bezpiecznym układem.

8. Brak zewnętrznego, monopolistycznego podmiotu egzekwującego umowy pomiędzy prywatnymi jednostkami doprowadziłby do niekończącej się serii konfliktów, ale brak zewnętrznego, monopolistycznego podmiotu egzekwującego umowy pomiędzy poszczególnymi organami państwa nie uniemożliwia im współpracowania w sposób skuteczny, a nawet dobroczynny.

9. Scedowanie zadania podtrzymywania sprawiedliwości na podmiot, który jest działającym w oparciu o przemoc monopolem, nie doprowadzi do regularnego wypaczania sprawiedliwości tak, aby służyła ona sprawie rzeczonego podmiotu.

10. Pojęcie równowagi sił, zgodnie z którym rządzący kontrolują rządzonych, a rządzeni rządzących, nie stoi w sprzeczności z zasadą brzytwy Ockhama, sugerującą, że rzeczoną równowagę mogłaby z powodzeniem zachowywać pojedyncza grupa jednostek samorządnych.

11. Rządzeni są wystarczająco kompetentni, by wybierać swoje władze, ale nie dość kompetentni, by wybierać sposób wydatkowania swoich pieniędzy.

12. Para podróżników, którzy natknęliby się na siebie w środku odludnego lasu, nie skoczyłaby sobie natychmiast do gardeł tylko z powodu strachu przed państwowymi sankcjami.

13. Instytucja, która siłowo narzuca swoje usługi ochronne innym, jednostronnie ustala ich cenę i delegalizuje wszelką potencjalną konkurencję w tej dziedzinie, nie będzie starała się czerpać zysków z wzniecania konfliktów i umożliwiania ich rozwoju, nie zaś z ich rozwiązywania lub niedopuszczania do ich zaistnienia.

14. Przymusowa konfiskata nieruchomości prywatnego właściciela nie musi być koniecznie uznana za naruszenie czyjegokolwiek prawa (pod warunkiem, że wywłaszczonemu przekazana zostanie “adekwatna rekompensata pieniężna”), ale niezgoda na odebranie sobie części samodzielnie wytworzonego lub zdobytego na mocy dobrowolnej umowy dobytku jest jednoznacznym przestępstwem.

15. Prawa polityczne poprzedzają prawa własności, co przypuszczalnie oznacza, że osoby zawierające rzekomą “umowę społeczną” spisały ją na ścianie jaskini przy świetle ogniska, chyba że warunki świata sprzed zawarcia wspomnianej umowy umożliwiały (przynajmniej) wytworzenie kapitału niezbędnego do zakwaterowania uczestniczących stron oraz zaopatrzenia ich w papier i atrament w jakiś tajemniczy, bezwładnościowy sposób.

16. Fakt posiadania wystarczająco dużej klienteli przekształca coś, co zwyczajowo uznaje się za rabunek, w coś, co przyjmuje się jako część niezbędnej służby społecznej.

17. Stosunkowo mała grupa ludzi jest w stanie posiąść więcej wiedzy i podejmować bardziej kompetentne decyzje w kwestii kierowania czynnościami danego społeczeństwa, niż cała reszta rzeczonego społeczeństwa.

18. Pojęcie równości wobec prawa dopuszcza istnienie funkcjonalnych przywilejów.

19. Bezwarunkowy szacunek dla zasady nieagresji jest ‘absolutystyczny’, ale bezwarunkowy szacunek dla państwowego ustawodawstwa taki nie jest.

20. Powszechne występowanie etatyzmu świadczy o pożyteczności etatyzmu, tak jakby tego samego nie można było kiedyś powiedzieć o astrologii, niewolnictwie czy usankcjonowanej prawnie dyskryminacji rasowej.

21. Każde z powyższych twierdzeń jest rzetelnie uzasadnione, zarówno teoretycznie jak i empirycznie, podczas gdy zaprzeczenie któregokolwiek z nich leży zasadniczo poza granicami rozsądnej dyskusji.

Po wymienieniu powyższych (lub innych) powodów, warto skonfrontować etatystę z zadaniem obrony rzekomo umiarkowanego charakteru doktryny, którą wspiera. I nawet jeśli przełknie on podaną mu gorzką pigułkę i uzna radykalizm etatyzmu, warto wówczas natychmiast skonfrontować go z kolejnym, równie trudnym zadaniem – z zadaniem udowodnienia domniemanej spójności etatyzmu. Jeśli nasz rozmówca przyzna się do porażki również na tym polu, nie powinniśmy być intelektualnie zaskoczeni, ale możemy być przynajmniej taktycznie usatysfakcjonowani.

To nie jest nauka. O uzasadnianiu interwencjonizmu państwowego

[edytuj]
  1. Każda interwencja państwowa ma charakter niedobrowolny.
  2. Każda interwencja opiera się bądź na odebraniu jednostkom jakichś dóbr, bądź na ograniczeniu ich praw do zarządzania ich własnością.
  3. Każda interwencja powoduje u jednostki będącej jej przedmiotem określoną stratę użyteczności.
  4. Ponieważ użyteczności nie da się mierzyć, interpersonalne porównywać i agregować, nie jest możliwe udowodnienie, że straty użyteczności poniesione przez część jednostek poddanych interwencji zostaną wyrównane przez zyski, które zanotowały inne jednostki.
  5. Ponieważ użyteczności nie da się mierzyć, intrapersonalnie porównywać i agregować, nie jest możliwe udowodnienie, że straty poniesione przez jednostkę poddaną interwencji mogą zostać wyrównane poprzez zyski, które zanotuje ona, gdy interwencja zostanie zakończona.
  6. Oznacza to, że nie ma możliwości udowodnienia, że jakakolwiek interwencja państwowa jest korzystna dla społeczeństwa.
  7. Z faktu niedobrowolności interwencji wnioskować możemy, że jednostki uznają interwencje (przynajmniej ex ante) za niekorzystne.
  8. Niemożność udowodnienia, że interwencja przyniesie zyski społeczeństwu, nie oznacza, że prawdziwym jest twierdzenie przeciwne – że przyniesie straty. Nauka musi pozostać względem tej kwestii na pozycji agnostycyzmu.
  9. Wszelkie dowody na efektywność państwowych interwencji nie mają charakteru naukowego i polegają na wprowadzeniu do pozornie techniczno-ekonomicznego rozumowania jakiejś zewnętrznej normy (np. Uznania, że zanotowanie zysku monetarnego przez przeciętną jednostkę oznacza polepszenie sytuacji społeczeństwa jako całości). Dowody te mogłyby być uznawane za powszechnie obowiązujące tylko i wyłącznie, gdyby istniało wspólnie podzielane przekonanie odnośnie tego, czym jest efektywność.
  10. Wszelkie wypowiedzi na temat wyższości jakiegoś systemu gospodarczego nad innymi mają charakter stricte moralny.

9. Zjawisko władzy istnieje od zawsze, w naturze ludzkiej leży podporządkowywanie się jej, i nic nie wskazuje na to, żeby cokolwiek miało się w tej materii zmienić:

[edytuj]

Postęp cywilizacyjny, czyli wolność zamiast władzy

[edytuj]

Postęp cywilizacyjny to proces zastępowania władzy wolnością. Wszystkie największe pozytywne zmiany społeczne - likwidacja niewolnictwa, feudalizmu, absolutyzmu, merkantylizmu, "realnego" socjalizmu, usankcjonowanej prawnie dyskryminacji rasowej i płciowej, itp. - odbywały się nie na skutek dobroczynnego wykorzystywania władzy, ale jej osłabiania i delegitymizowania.

Libertarianizm stanowi intelektualną i moralną zachętę do doprowadzenia tego procesu likwidacyjnego do jego logicznego zwieńczenia - tzn. Do zdania sobie sprawy, że zjawisko władzy nie jest i nie może być nie tylko pożądanym dobrem, ale nawet koniecznym złem, i że jego nieustające istnienie jest jedynie wynikiem niewystarczającej organizacyjnej sprawności i moralnej świadomości ogółu pokojowo nastawionych jednostek, jak również ich zbyt łatwego ulegania trybalnym atawizmom i racjonalizacjom zła.

Tak jak wcześniejsze idee, które zainicjowały największe pozytywne zmiany społeczne - idee takie jak klasyczny liberalizm, abolicjonizm, czy racjonalizm - libertarianizm nie zachęca do budowania jakiejkolwiek utopii, a jedynie do konsekwentnego i bezwyjątkowego przeciwstawiania się odwiecznie dystopijnym elementom społecznej rzeczywistości, z których najbardziej niszczycielskim była zawsze chęć rządzenia jednych przez drugich. I tak jak w przypadku owych wcześniejszych idei, tak w przypadku libertarianizmu zarówno względy efektywnościowe, jak i moralne - a więc zarówno ekonomia, jak i etyka - sugerują, że jego skromne, a mimo to bezprecedensowe cele można i warto osiągnąć.

Sześć powodów, dla których perspektywy dla wolności są bezprecedensowo obiecujące

[edytuj]

1. Wykładniczy rozwój globalnej kultury internetowej, intensyfikujące się globalne procesy migracyjne oraz skokowy rozwój technologii komunikacyjnych i transakcyjnych sprawiają, że coraz łatwiejsza staje się dobrowolna międzyludzka współpraca ponad podziałami kulturowymi, etnicznymi czy językowymi. Tym samym coraz trudniej jest grupom rządzącym kontrolować społeczeństwa na bazie budowania i wykorzystywania plemiennych animozji.

2. Współczesne możliwości technologiczne umożliwiają w coraz większym stopniu obchodzenie strefy wpływów władzy politycznej, a tym samym jej sterylizację. Na tej właśnie zasadzie kryptowaluty powoli sterylizują władzę banków centralnych, Internet polityczną kontrolę nad przepływem informacji, a organizacje arbitrażowe znaczenie legislacji.

3. Mamy już dziś do czynienia z praktycznie uniwersalną dostępnością praktycznie nieograniczonej ilości darmowej, rzetelnej wiedzy z zakresu ekonomii, zarówno teoretycznej, jak i historycznej – tzn. Wiedzy opisującej proces, w ramach którego poszczególne jednostki i ich dobrowolne zrzeszenia budują swój dobrobyt na bazie wolnej wymiany dóbr i usług w warunkach szacunku dla praw własności, nieskrępowanej konkurencji i swobodnie kształtującego się systemu cenowego. Choć nie niemożliwe, to jednak znacznie trudniejsze jest w tego rodzaju środowisku nakłonienie szerokich mas do podpisania się pod projektem budowy „nowego, lepszego etatyzmu”.

4. Wspomniany wyżej zanik politycznej kontroli nad przepływem informacji obnażył w pełni przyrodzoną brzydotę, obłudę i niewydajność działań grup rządzących – stosunek szerokich mas do polityki prawdopodobnie nigdy nie był bardziej cyniczny. W tego rodzaju sytuacji do głosu dochodzą uwolnione spod wpływu politycznej propagandy najbardziej naturalne intuicje moralne większości ludzi. Jedną z nich jest intuicja mówiąca, iż nieskrępowana wolność działania, ograniczona jedynie szacunkiem dla identycznej wolności drugiego człowieka, ucieleśnia najbardziej prozaiczny i oczywisty zdrowy rozsądek, zgodny z naszymi najbardziej codziennymi wyobrażeniami na temat zasad przyzwoitości w kontaktach międzyludzkich, znanych większości z nas już od najwcześniejszych lat: trzymaj ręce przy sobie, nie bij innych, nie łap się za cudze, żyj i daj żyć innym.

5. Trawiony kryzysem pęczniejących długów, chronicznej inflacji i biurokratycznego przerostu, projekt tzw. „trzeciej drogi” powoli wyczerpuje kredyt zaufania społecznego. Coraz większa jest społeczna świadomość tego, że powierzanie swojego losu w ręce monopolistycznego aparatu przemocy jest działaniem bardzo nieodpowiedzialnym i w dłuższej perspektywie skazanym na nieuchronną porażkę. Wiadomo przy tym jednak, że żadną alternatywą wobec „trzeciej drogi” nie jest powrót do przednowoczesnych – despotycznych czy feudalnych – form organizacji społecznej. W świetle powyższego jedynym rozwiązaniem pozostaje poleganie na sobie i innych w ramach dobrowolnej, oddolnej współpracy i ułatwiających ją spontanicznie powstałych, autentycznie kontraktowych instytucji.

6. Wspomniany wcześniej skokowy rozwój technologii komunikacyjnych i transakcyjnych sprawia, że bezprecedensowo łatwo można dziś organizować skuteczne akcje charytatywne i inne formy filantropii. Fakt ten jest dodatkowym źródłem erozji wiary w to, że efektywna pomoc społeczna bierze się z woli władzy politycznej, a nie z oddolnych starań wolnych jednostek i ich dobrowolnych zrzeszeń. Tym samym wyraźnie obala on mit, jakoby relacja między gospodarczą wydajnością a wspólnotową dobroczynnością była grą o sumie zerowej.

Klasyczny liberalizm i komunizm, czyli o dobrych i złych utopiach

[edytuj]

Istnieją dwa główne znaczenia słowa "utopia" - jest to albo społeczeństwo funkcjonujące w sposób znacznie lepszy niż istniejące społeczeństwa, albo społeczeństwo, które jest w stanie funkcjonować znacznie lepiej od istniejących społeczeństw wyłącznie w wyobrażeniach jego zwolenników, które to wyobrażenia są jednakże niemożliwe do zrealizowania.

Historia idei zna przykłady obu wymienionych wyżej typów utopii. Abolicjonizm i klasyczny liberalizm proponowały utopie w pierwszym tego słowa znaczeniu - logicznie spójne i zgodne z ludzką naturą - które tym samym zostały w znacznej mierze zrealizowane, choć wymagało to dużego wysiłku intelektualnego i moralnego znacznej liczby osób. Do dziś możemy się w związku z tym cieszyć wieloma elementami ich spuścizny, takimi jak wolność słowa, nieistnienie dziedzicznych przywilejów klasowych, nieistnienie usankcjonowanej prawnie dyskryminacji rasowej i płciowej, itd.

Komunizm i - w mniejszej mierze - socjaldemokratyzm proponowały z kolei utopie w drugim tego słowa znaczeniu, dlatego też rezultaty prób ich realizacji były zawsze mniej lub bardziej dystopijne. Logiczna niemożliwość komunizmu polega na założeniu, że może istnieć racjonalnie alokująca zasoby gospodarka w ramach której nie istnieje system cenowy swobodnie wykształcający się wskutek przedsiębiorczej konkurencji. Logiczna niemożliwość socjaldemokratyzmu polega na założeniu, że przedsiębiorcy mogą być skuteczni w zakresie wypracowywania zysku nie będąc jednocześnie skutecznymi w zakresie chronienia tegoż zysku przed zakusami monopolistycznego aparatu przemocy chcącego ich regularnie wywłaszczać w celu utrzymywania "systemu opiekuńczego".

Tymczasem abolicjonizm ani klasyczny liberalizm nie były uwikłane w żadne tego rodzaju logiczne sprzeczności. Nie jest w nie również uwikłany libertarianizm, który postuluje doprowadzenie spuścizny klasycznego liberalizmu do jej logicznego zwieńczenia - tzn. do kategorycznego uznania, że równość wobec naturalnych praw człowieka, takich jak prawo do nietykalności cielesnej, swobody działania i własności prywatnej, wyklucza moralnie możliwość rządzenia jednych przez drugich.

Podsumowując, ilekroć ktoś nazywa libertarianizm filozofią utopijną, należy go zapytać, jaki typ utopijności ma on na myśli, i czy odróżnia logicznie spójne, historycznie zrealizowane dobre utopie od logicznie niemożliwych złych utopii, próby realizacji których wyrządziły ludzkości tyle szkód. Następnie zaś należy go zapytać, czy, zrozumiawszy powyższe rozróżnienie, w dalszym ciągu uważa on właściwie rozumianą utopijność danej filozofii za bezwzględny wobec niej zarzut.

10. Libertarianie potrafią tworzyć interesujące, atrakcyjne i logicznie spójne teorie, ale nie potrafią zaproponować jakichkolwiek praktycznych wskazówek co do tego, jak wprowadzić je w życie:

[edytuj]

Instytucjonalna przemoc a infekowanie wolnością

[edytuj]

Etatyzm swoją siłę czerpie nie tylko - albo może nawet nie przede wszystkim - z grożenia instytucjonalną przemocą, ale z korumpowania instytucjonalną przemocą, pozyskiwania jak najszerszej rzeszy klientów poprzez redystrybucję części zagrabionych wcześniej dóbr i rozdawanie przywilejów. W ten sposób etatyzm nie tylko zwraca się przeciwko społeczeństwu, ale też zwraca społeczeństwo przeciwko samemu sobie, zasadniczo osłabiając jego możliwości obronne. Społeczeństwo dotknięte chorobą etatyzmu to nie tylko społeczeństwo zaszczute instytucjonalną przemocą, ale też społeczeństwo zainfekowane instytucjonalną przemocą - społeczeństwo, które nie zwróci się przeciwko instytucjonalnej przemocy, gdyż jego poszczególne segmenty żyją dzięki niej swoim wzajemnym kosztem. Innymi słowy, etatyzm służy nie tylko tym, dla których siłowa kontrola nad innymi jest celem samym w sobie, ale też tym, dla których jest ona przede wszystkim środkiem do pozyskiwania dóbr, których nie potrafiliby oni pozyskać w jakikolwiek inny sposób.

Dlatego - analogicznie - warunkiem koniecznym skutecznego poszerzania obszaru wolności własnego działania jest "infekowanie" wolnością tych, którzy - korzystając z etatystycznego systemu redystrybucyjnego - nie uważają jej za pożądany cel sam w sobie. Innymi słowy, rzecz nie tylko w budowaniu coraz większego wpływu frontu pryncypialnych wolnościowców, ale też w skutecznym przekonywaniu tych, którzy pryncypialnymi wolnościowcami nie są, że powszechny szacunek dla wolności działania generuje na tyle silne pozytywne efekty zewnętrzne, iż są one w stanie przeważyć nad wszelkimi korzyściami materialnymi, jakie można uzyskać stając się klientem etatyzmu. Wykazywanie, że życie kosztem drugiego się nie opłaca, jest prawdopodobnie jedynym dobrze rokującym sposobem na wyleczenie z etatystycznej choroby tych, którym uniemożliwia ona uświadomienie sobie, że życie kosztem drugiego jest niemoralne i degradujące. Być może jest to kolejna ilustracja tego, że względy utylitarne i deontologiczne mogą uzupełniać się w harmonijny i spójny sposób, zwłaszcza w zakresie działań na rzecz wolności.

Pięć sposobów skutecznego działania na rzecz wolności

[edytuj]

1. Przedsiębiorczość, czyli najpełniejszy wyraz wolności, polega na sprycie, pomysłowości i taktycznej przenikliwości. Władza polityczna, czyli najpełniejsze przeciwieństwo wolności, jest z definicji ociężała, anachroniczna i zawsze krok do tyłu. W związku z tym ogromnym polem do popisu dla osób posiadających talent przedsiębiorczy – zwłaszcza tam, gdzie jest on połączony z talentem technologicznym – jest tworzenie rozwiązań umożliwiających obchodzenie strefy wpływów władzy politycznej, a tym samym jej sterylizację, w tym również podłamanie wiary w jej niezastąpioność. Na tej właśnie zasadzie Bitcoin powoli sterylizuje władzę banków centralnych, Internet polityczną kontrolę nad przepływem informacji i egzekwowalność „praw własności intelektualnej”, a organizacje arbitrażowe znaczenie legislacji. Powstawanie wszelkich tego rodzaju rozwiązań pokazuje także, że skuteczna przedsiębiorczość nie tylko nie potrzebuje politycznej protekcji, ale też tym lepiej się rozwija, w im wyższym stopniu jest od niej niezależna.

2. Należy przy każdej możliwej okazji promować rzetelną wiedzę ekonomiczną, opisującą proces, w ramach którego poszczególne jednostki i ich dobrowolne zrzeszenia budują swój dobrobyt na bazie wolnej wymiany dóbr i usług w warunkach szacunku dla praw własności, nieskrępowanej konkurencji i swobodnie kształtującego się systemu cenowego. Innymi słowy, nigdy nie za wiele Bastiata i Hazlitta, czy to wśród rodziny, czy wśród przyjaciół, czy wśród współpracowników. Im powszechniejsza będzie tego rodzaju wiedza i im oczywistszy będzie płynący z niej przekaz, tym większa będzie społeczna presja na odzyskiwanie kolejnych obszarów wolności działania rozumianej jako warunek niezbędny zbudowania własnego dobrobytu.

3. Warto przy każdej możliwej okazji promować poczucie samodzielności, samorządności i przedsiębiorczej inicjatywy w jak najmniejszych, lokalnych społecznościach. Celem przyświecającym tego rodzaju działaniu jest dążenie do jak największej fragmentaryzacji i decentralizacji wszelkiego rodzaju struktur politycznych, czego następstwem jest z kolei możliwość znacznie większej ekonomicznej integracji kontrolowanych przez nie obszarów. Jest to logiczny wniosek wypływający z faktu, że im mniejszy jest dany organizm polityczny, w tym mniejszym stopniu może on sobie pozwolić na drenowanie sił witalnych lokalnej gospodarki i godzenie w jej swobodny rozwój, jak również tym mniejsze ma ku temu środki. W najbardziej optymistycznym scenariuszu ostatecznym zwieńczeniem tego rodzaju procesu decentralizacyjnego byłoby powstanie prawdziwie wolnej i prawdziwie globalnej gospodarki złożonej z setek tysięcy lub nawet milionów niezależnych stref ekonomicznych, stowarzyszeń sąsiedzkich, miast czarterowych i innych form suwerennych obszarów własnościowych zintegrowanych na bazie wolnego handlu i globalnego podziału pracy.

4. Warto budować we wszystkich kręgach społecznych, w jakich się poruszamy, jak najbardziej kosmopolityczny nastrój, podkreślający moralną nieistotność wszelkich przynależności nie wynikających ze swobodnego wyboru, w tym na przykład przynależności etnicznych, i moralną uniwersalność zasad pokojowego międzyludzkiego współżycia, a także wynikające z niego gospodarcze korzyści. Trzeba pamiętać, że prawdopodobnie to właśnie instynktowne przypisywanie moralnego znaczenia przynależnościom etnicznym jest główną siłą napędową opresyjnych tworów politycznych zwanych państwami narodowymi, wraz z większością zachodzących między nimi konfliktów zbrojnych. Oddelegowanie wszelkich sentymentów związanych z tymi przynależnościami do kategorii czysto estetycznych byłoby bardzo istotnym krokiem na drodze do uruchomienia opisywanych w poprzednim punkcie procesów decentralizacyjnych i secesyjnych wraz ze wszystkimi ich pozytywnymi skutkami.

5. Warto wreszcie, w miarę czasu, chęci i możliwości, angażować się we wszelkiego rodzaju działalność charytatywną, filantropijną i ogólnie rzecz biorąc społeczną, zwłaszcza jeśli dzięki własnym talentom przedsiębiorczym jest się w stanie uczynić tę działalność naprawdę skuteczną. Tego rodzaju przedsięwzięcia stanowią zawsze wymowny sygnał dla szerszej społeczności, że efektywna pomoc potrzebującym ma swoje źródło nie w woli władzy politycznej, tylko w oddolnych staraniach wolnych jednostek i ich dobrowolnych zrzeszeń, których filantropijna inicjatywa nie ginie nawet w warunkach konfiskaty przez wspomnianą władzę polityczną znacznej części dostępnych im zasobów. Innymi słowy, jest to sygnał świadczący o tym, że konsekwentne zmniejszanie wpływów władzy nie tylko zwiększa zakres wolności działania, ale też zakres naturalnej konsekwencji tej wolności, jaką jest autentyczna dobroczynność.

Argumenty o podłożu przeciw kapitalizmowi

[edytuj]

Budowa dróg

[edytuj]

Jest to niemal legendarne i szydercze pytanie ignorantów dotyczące libertarianizmu na około, czyli "a kto wybuduje drogi". Pełna odpowiedź:

  1. Ani państwo, ani jednostki samorządu terytorialnego nie budują żadnych dróg. Wraz z pojawieniem się systemu zamówień publicznych, na budowę drogi trzeba ogłosić przetarg. Zazwyczaj jest to przetarg nieograniczony, rzadziej ograniczony. Tak czy inaczej, każdy może do niego przystąpić (do przetargu ograniczonego również, tylko nie każdy załapie się do etapu składania ofert). Mniej więcej orientuję się jak wyglądają te przetargi i wszystkie większe inwestycje polegające na budowaniu dróg realizują podmioty prywatne.
  2. Ani państwo, ani JST również nie nadzorują budowy dróg. Inspektora nadzoru, czy tam inżyniera kontraktu w zależności od typu robót również wyłania się w drodze przetargu i jest to podmiot prywatny.
  3. Analogicznie ani państwo, ani JST nie projektują budowy dróg. Zajmują się tym … podmioty prywatne.
  4. Co najwyżej można powiedzieć, że podmiot publiczny organizuje i finansuje budowę, tylko z tym jest pewien problem. Polega on na tym, że podmiot publiczny co do zasady nie generuje żadnego dochodu, a jedynie jest obciążeniem dla podmiotów prywatnych, którym odbiera środki w celu realizacji swoich założeń. No i tu pojawia się ta zabawna kwestia, ponieważ jakby na to nie patrzeć, podmiot taki jest zwyczajnie pośrednikiem pomiędzy finansującymi podmiotami prywatnymi, a wykonującymi podmiotami prywatnymi

Edukacja

[edytuj]

Podstawowym powodem, dla którego libertarianie sprzeciwiają się państwowemu szkolnictwu, jest fakt, że opiera się ono na przemocy. Przemoc państwa objawia się tu w trojaki sposób: (1) państwowe szkoły finansowane są za pomocą pieniędzy, które zrabowane zostały jednostkom w postaci podatków, (2) państwo, wprowadzając przymus szkolny, zmusza dzieci do partycypowania w państwowym systemie szkolnictwa, (3) państwo rości sobie prawo do kontrolowania, czego i w jaki sposób dzieci uczą się zarówno w państwowych, jak i w prywatnych szkołach. Państwowy system szkolnictwa opiera się więc na trzech podstawowych formach agresji: jest utrzymywany z rozboju, jest oparty na niewolnictwie i, wreszcie, jego celem jest kontrola umysłów dzieci. Jeśli zło da się stopniować, system ten zaliczyć można do największych zbrodni, jakich dopuszcza się państwo.

Konieczność przejścia od państwowej produkcji edukacji do ładu wolnościowego, w którym byłaby ona produkowana prywatnie, motywowana jest więc względami moralnymi, nie sposób jednak nie zauważyć, że efektem tego przejścia byłoby również radykalne polepszenie jakości edukacji. Przymus rzadko kiedy korzystny jest dla osoby przymuszanej. Oddanie państwu monopolistycznej władzy nad edukacją całkowicie eliminuje ekonomiczne zachęty, by edukację tę produkować w zgodzie z potrzebami jednostek, uniemożliwia efektywne przekazanie informacji o potrzebach edukacyjnych konkretnych. Efektem obu tych zjawisk jest dramatycznie niska jakość państwowej edukacji. Prywatna edukacja byłaby więc nie tylko bardziej moralna, ale byłaby również bardziej efektywna – w doskonalszy sposób odpowiadałaby na potrzeby jednostek.

Jaki jest cel edukacji? Zanim porównamy państwową i prywatną produkcję edukacji, zastanówmy się, czym tak naprawdę jest edukacja. Przez kilkanaście pierwszych lat swojego życia ludzie są istotami niesamodzielnymi i wymagają opieki, której dostarczają im tradycyjnie rodzice. Wyróżnić możemy zasadniczo trzy (powiązane ze sobą, a jednak dystynktywne) funkcje tej opieki: (a) rodzice starają się zapewnić swym dzieciom zasoby, które potrzebne są im do przeżycia (pożywienie, schronienie), (b) rodzice dbają o właściwy – fizyczny, psychiczny, moralny, kulturowy i intelektualny – rozwój dzieci, (c) rodzice przygotowują dzieci do samodzielnego życia w społeczeństwie. Dbałość o rozwój dziecka i przygotowywanie go do samodzielności realizowane mogą być w sposób intuicyjny (jak miało to miejsce w czasach pierwotnych i jak ma to miejsce u zwierząt), ale mogą również stać się częścią bardziej racjonalnego, intelektualnie opracowanego projektu. Projekt ten określić możemy właśnie mianem edukacji. Edukację (mówimy w tym momencie o edukacji niższej, organizowanej i nadzorowanej przez opiekunów dziecka) zdefiniować można więc jako programowe działania, których celem jest stymulacja właściwego rozwoju dziecka i przygotowanie go do samodzielnego życia w społeczeństwie. Tak rozumiana edukacja realizowana może być przez rodziców (czy opiekunów) dziecka lub zlecona innym osobom czy instytucjom.

Heterogeniczność edukacji Zdefiniowawszy edukację, zauważmy od razu, iż jest ona dobrem radykalnie heterogenicznym. Różne osoby – różne dzieci – mają różne potrzeby edukacyjne. W istocie, edukacja jest jednym z najbardziej heterogenicznych dóbr, jakie istnieją – zaspokojenie potrzeb konsumentów na tym obszarze wymaga o wiele silniejszego zróżnicowania produktów niż ma to miejsce w przypadku innych dóbr (prawdopodobnie tylko kultura przewyższa edukację w tym względzie). Różnice te związane są z: – wrodzonymi zdolnościami czy predyspozycjami dziecka, – kształtującymi się, zmieniającymi i krystalizującymi się zainteresowaniami, upodobaniami, idiosynkrazjami dziecka, – charakterem czy osobowością dziecka, – etapem rozwoju, na którym znajduje się dziecko (ów rozwój u różnych dzieci przebiega w różnym tempie, co więcej, przebiega on z różną szybkością na różnych obszarach), – psychologiczno-emocjonalną sytuacją, w której w danym momencie znajduje się dziecko, – sytuacją w społeczeństwie, do życia w którym przygotowywane jest dziecko, – subiektywnymi przekonaniami rodziców, czego powinno uczyć się dziecko.

Zauważmy, że różnice te nie są w łatwy sposób identyfikowalne – muszą one zostać za każdym razem odkryte, często metodą prób i błędów – i równocześnie mają one charakter dynamiczny – mogą się bezustannie zmieniać (muszą więc być odkrywane wciąż na nowo). Przykładowo, zdolności i predyspozycji dziecka nie da się jednorazowo określić, gdyż będą się one objawiać stopniowo, w różnych momentach życia. Co więcej, mimo posiadania „obiektywnych” predyspozycji dziecko może mieć własne przekonania dotyczące tego, co chciałoby robić i co sprawia mu przyjemność, przekonanie, które powinny być uwzględniane przy wyborze treści i metod edukacyjnych (nawet gdy dziecko posiada zdolności w jakimś zakresie, może nie chcieć ich w danym momencie rozwijać, do czego zmuszanie owocować może zniechęceniem do danego obszaru wiedzy).

Edukacja powinna być dostosowana do potrzeba konkretnych dzieci Zróżnicowanie potrzeb edukacyjnych posiadałoby odwzorowanie w zróżnicowaniu produktów edukacyjnych. Producenci edukacji muszą określić więc: – Czy edukacja jest w ogóle potrzebna konkretnemu dziecku, czy lepiej rozwijałoby się ono, gdyby nie było skłaniane do nauki, ale np. pozwolono mu bawić się bądź samemu decydować, czy chce się uczyć, pomagać rodzicom w pracy itd.? To fundamentalne pytanie prawie nigdy nie pojawia się w edukacyjnym dyskursie (teorie popierające ideę unschoolingu funkcjonują na marginesie tego dyskursu). – Jaka forma edukacji jest najbardziej dostosowana do potrzeb danego dziecka: czy powinno ono chodzić do szkoły, być uczone w domu, korzystać ze społecznych metod edukacji, czy łączyć te różne metody nauki itd.? – Jakich przedmiotów powinno uczyć się dane dziecko? Czy edukacja powinna być podzielona na przedmioty? W jaki sposób? W jakim momencie zaczynać powinny się dane przedmioty? – Jak długo trwać powinny lekcje, by zoptymalizować przyswajanie wiedzy przez konkretne dziecko? Zwróćmy uwagę na absurd udzielania jednej odpowiedzi na to pytanie, która następnie narzucana jest wszystkim dzieciom i zauważmy, że różne przedmioty mogłyby być nauczane na lekcjach o różnej długości. – W jakich godzinach dane dziecko powinno uczyć się jakich przedmiotów? Jak rozplanowany powinien być jego dzień? – Jak wiele dzieci powinno znajdować się w klasie, by konkretne dziecko czuło się w niej najlepiej? – Czy dane dziecko powinno być przypisane do konkretnej klasy? – Czy dane dziecko powinno uczyć się z innymi dziećmi w tym samym wieku, czy raczej z dziećmi, które są na podobnym poziomie co one? Czy w ogóle istnieć powinny klasy? – Czy konkretne dziecko powinno uczyć się tego, co idzie mu najlepiej, czy powinno skupiać się na nadrabiać „zaległości” z innych przedmiotów? – Czy wiedza danego dziecka powinna być sprawdzana i oceniana? Jak często? W jaki sposób? – Czy dane dziecko powinno być karane bądź nagradzane za postępy w nauce (lub ich braki)? – W jakim zakresie dane dziecko powinno partycypować w ustalaniu treści nauczania? Czy powinniśmy pytać dane dziecko, czego chce się uczyć? Zauważmy, że w obecnym systemie dzieci są praktycznie całkowicie ubezwłasnowolnione, są one przedmiotami, a nie podmiotami edukacji. – Jakie relacje konkretne dziecko powinno nawiązywać z nauczycielem (partnerstwa, posłuszeństwa)? Czy w ogóle powinien istnieć ktoś taki, jak nauczyciel? – Czy i jak wiele prac dane dziecko powinno wykonywać w domu?

Wyliczenie to można by ciągnąć jeszcze długo, jego sens jest już jednak, jak sądzę, dla większości osób jasny – możliwość różnicowania produktu, jakim jest edukacja konkretnego dziecka, jest praktycznie nieskończona. W wyliczeniu tym w irytujący być może dla czytelnika sposób powtarzałem słowa „dane” czy „konkretne dziecko”. Jest jednak absolutnie fundamentalne, by zrozumieć, że celem naszych projektów edukacyjnych jest odnalezienie produktu, który odpowiadałby na potrzeby konkretnego dziecka, nie zaś próba zaprojektowania systemu, który byłby odpowiedni dla wszystkich dzieci. Idealny system edukacji to taki, który oferowałby każdemu dziecku produkt edukacyjny maksymalnie dostosowany do jego indywidualnych potrzeb. Oczywiście stworzenie takiego idealnego produktu nie jest możliwe (nasze zasoby, jak i nasza wiedza są ograniczone), niemniej jednak celem produkcji edukacji winna być próba zbliżenia się – najbardziej jak jest to możliwe – w każdym jednostkowym przypadku do tego ideału. Ktoś może powiedzieć, że jest czymś dziwacznym twierdzić, że każde dziecko powinno być edukowane w sposób uszyty na miarę jego potrzeb. Czy żądając tego, nie żądamy czegoś niemożliwego? Ale dlaczego dążenie do ideału zindywidualizowanej edukacji miałoby być czymś dziwnym? Ostatecznie, nie dziwi nas, że na rynku możemy nabyć najbardziej zróżnicowane i dzięki temu dostosowane do naszych gustów produkty spożywcze. Nie dziwi nas fakt, że istnieją miliony wzorów ubrań, z których wybrać możemy te idealnie wpasowujące się w nasz gust. Nie dziwi nas fakt, że pojawiają się na nim urządzenia, z istnienia których jeszcze wczoraj nie zdawaliśmy sobie sprawy, a które dziś wydają nam się niezbędne. Dlaczego więc nie mielibyśmy żądać od producentów edukacji, by dali naszym dzieciom to, czego one najbardziej potrzebują? Czyż nie jest oczywiste, że taka różnorodność jest niezwykle pożądana w produkcji dobra tak fundamentalnego jak edukacja naszych dzieci? I czy nie jest jeszcze bardziej oczywiste, że rozwiązanie państwowe – jeden produkt edukacyjny narzucony całej społeczności – jest w istocie rozwiązaniem nie tylko totalitarnym, ale i szaleńczym?

Wszystko to oznacza, że nie wiemy, w jaki sposób wyglądać powinna edukacja konkretnego dziecka, odpowiedź na to pytanie musimy za każdym razem dopiero odkryć. Zapytajmy więc, w jaki sposób problem znalezienia kształtu edukacji dopasowanego do potrzeb dziecka rozwiązywany jest przez państwo, w jaki sposób rozwiązywany byłby on w ładzie wolnościowym?

Państwowa produkcja edukacji Spróbujmy przyjrzeć się, w jaki sposób państwo rozwiązuje problem produkcji edukacji. Na początku państwo obrabowuje jednostki i, po przejęciu dużej ich części, wykorzystuje zrabowane zasoby, by sfinansować system szkolnictwa. Wprowadzając obowiązek szkolny i odbierając obywatelom pieniądze, które mogliby przeznaczyć na prywatną edukację, państwo zmusza olbrzymią większość dzieci do uczęszczania do państwowych szkół. Teoretycznie istnieje możliwość, by uczyć dzieci w szkołach prywatnych. Jednak ponieważ fakt posłania dziecka do szkoły prywatnej nie zwalnia nas z konieczności finansowania szkolnictwa państwowego (nie otrzymamy zwrotu zrabowanego podatku), tylko niewielki procent najbogatszych posiada środki, by skorzystać z prywatnej edukacji, za którą płacić trzeba podwójnie (raz w podatkach, drugi raz, płacąc czesne). Możliwość funkcjonowania niewielkiego obszaru prywatnego szkolnictwa i jego wydolność jest wydatnie ograniczona faktem, iż szkoły prywatne zmuszone są działać w zgodzie z państwowym programem, co w znaczącym stopniu niweluje zalety prywatnego szkolnictwa (prywatna jest więc sama placówka, ale nie treść edukacji). Co więcej, jak zobaczymy, wydajność prywatnego systemu szkolnictwa jest w wyraźny sposób powiązana z ilością prywatnych podmiotów produkujących edukację (jeśli tylko mała część szkół jest prywatna, zalety tego systemu są radykalnie ograniczone). Oznacza to, że państwo posiada praktyczny monopol na produkcję edukacji niższej.

Państwowy monopol sprawia, że jednostki nie mają wpływu na to, jaki kształt ma edukacja. Jeżeli treść, sposób lub jakość nauczania nie odpowiada rodzicom, nie mogą oni wycofać swych pieniędzy z systemu i użyć ich, by opłacić szkołę, która działa w lepszy sposób. Tym sposobem tracą oni jakikolwiek wpływ na treść i metody nauczania. Zarówno treść, jak i metody te narzucane są odgórnie przez państwowych urzędników. Fakt, iż edukacja nie jest produkowana przez konkurujące ze sobą na wolnym rynku podmioty, które zabiegać muszą o względy klienta, posiada więc dwie kluczowe konsekwencje: (1) podmioty produkujące edukację nie mają żadnej ekonomicznej zachęty, by produkować produkt o wysokiej jakości/niskiej cenie – a to oznacza, że produkt ten będzie cechował się niską jakością i wysoką ceną, (2) nie istnieje mechanizm, za pomocą którego klienci (rodzice, dzieci) mogą poinformować o swoich potrzebach i, zagrażając wycofaniem swoich wpłat, skłonić producentów do odpowiedzi na te potrzeby – a to oznacza, że produkt ten będzie całkowicie niedopasowany do potrzeb konsumentów. Zwolnione z konieczności dbania o jakość produktu i nieposiadające informacji ze strony konsumentów państwo jest całkowicie obojętne na potrzeby konsumentów, czego efektem jest dramatycznie niski poziom edukacji państwowej. Najłatwiej widzialną manifestacją tej katastrofalnie niskiej jakości jest fakt, że w jej ramach wszystkim uczniom proponuje się ten sam zestandaryzowany, homogeniczny produkt (wewnątrz systemu państwowej edukacji istnieje oczywiście pewne zróżnicowanie – całkowita homogenizacja nie jest zresztą możliwa ze względów technicznych – jednakże to zróżnicowanie jest kilka rzędów wielkości mniejsze niż miałoby to miejsce w ładzie opartym na prywatnej produkcji). A ponieważ potrzeby każdego dziecka są radykalnie inne, edukacja państwowa w każdym wypadku jest albo w bardzo dużym stopniu, albo całkowicie niedostosowana do potrzeb edukacyjnych konkretnych dzieci. Na części swych obszarów edukacja państwowa jest bardzo ubogą wersją edukacji, która istniałaby na wolnym rynku, na innych obszarach – czymś szkodliwym, co nie tylko nie wspomaga rozwoju dzieci, ale również ów rozwój hamuje. Tam, gdzie produkt oferowany przez państwo zgodny jest z potrzebami dzieci, edukacja państwowa charakteryzuje się o wiele niższą jakością niż miałoby to miejsce w systemie rynkowym (przykładowo, państwo potrafi nauczyć dzieci pisać, czytać i liczyć, ale uczy je tego całkowicie nieefektywnie, ignorując jednostkowe cechy konkretnych dzieci, do których dostosowane powinny być treści i metody edukacji). Na pozostałej, przeważającej, części swoich obszarów edukacji państwo zmusza dzieci do partycypowania w działaniach, których nigdy by one (lub ich rodzice) nie wybrały, gdyby pozostawiono im możliwość wyboru, gdyż nie tylko nie maksymalizują one efektywności nauki, ale mają także destrukcyjny wpływ na ich rozwój. W kontekście nieefektywności przekazywania wiedzy problem polega na tym, że państwowa szkoła uczy nie tego, co trzeba, nie wtedy, kiedy trzeba i nie w sposób, w jaki uczyć powinna – ignoruje bowiem potrzeby poszczególnych jednostek. Opuszczające szkołę dzieci wiedzą bardzo mało, dodatkowo, ich wiedza jest zazwyczaj całkowicie niedostosowana do ich potrzeb i do ich dalszej życiowej drogi – czas spędzony w szkole jest więc w dużej mierze czasem całkowicie zmarnowanym.

Destrukcyjny wpływ państwowej szkoły na rozwój dzieci Ale, co gorsza, szkoła nie tylko nie uczy, ale również hamuje rozwój dzieci. W państwowej szkole: – Dzieci zmuszane są do działania wbrew swym instynktom, potrzebom i emocjom. Dzieci ruchliwe zmuszane są do siedzenia w ławkach, dzieci lubiące mówić – do milczenia, dzieci milczące – do mówienia, wstydliwe – do publicznego występowania itd. Dzieciom zabrania się wyrażać ich poglądy i uczucia oraz reagować spontanicznie na różnego rodzaju bodźce. – Dzieci zmuszane są do podejmowania działań, których nie chcą podejmować, a które często bądź ich nie interesują, bądź są dla nich zbyt trudne – efektem jest uczucie nudy, zniechęcenia i frustracji (bardzo często dzieci zniechęcają się do zagadnień, przedmiotów, sposobów nauki, które mogłyby polubić i zaakceptować, gdyby były one im przedstawiane w inny sposób. – Dzieci poddawane są bezustannym ocenom, zarówno przez nauczycieli, jak i przez inne dzieci (efektem jest bardzo często pojawianie się kompleksów, chęci górowania nad innymi, patrzenia na samego siebie przez pryzmat ocen innych, zamykanie się w sobie, poczucie wstydu i osaczenia). – Dzieci zmuszane są do rywalizowania z innymi dziećmi i do spełniania oczekiwań nauczycieli. – Dzieci są zmuszane do przebywania z osobami (dziećmi, nauczycielami), z którymi nie chcą przebywać i których unikałyby, gdyby miały taką możliwość. Jest to jeden z czynników, który w najsilniejszy sposób wpływa na pojawianie się przemocy (także językowej) we współczesnej szkole. Podstawową metodą chronienia się przed przemocą, oprócz samoobrony, jest możliwość unikania – dyskryminowania – osób, które stosują przemoc. W wolnym społeczeństwie osoby nieinicjujące przemocy unikają agresorów w wyniku czego wytwarza się wokół nich społeczna pustka, która powoduje, że osoby te, chcąc wrócić do świata relacji społecznych, muszą zmienić swoje zachowanie. Jednak przymusowe przebywanie na obszarze, na którym przebywają inni, uniemożliwia taką dyskryminację agresorów, czego efektem jest eskalacja przemocy. Część dzieci w szkole jest więc (na każdy możliwy sposób) prześladowana przez swoich rówieśników. – Dzieci są zmuszane do bezustannego przebywania wśród innych, przez co tracą prawo do przebywania w samotności. Samotność jest jednym z najważniejszych elementów rozwoju jednostki, jest również fundamentem indywidualizmu. – Dzieci zmuszane są do bezmyślnego posłuszeństwa względem osób, które nie wyrobiły sobie względem nich autorytetu i których dzieci te nie obdarzyły miłością. Osoby te bardzo często – ze względu na proces negatywnej selekcji, który jest typowy dla instytucji państwowych – nie posiadają odpowiednich kompetencji (merytorycznych, psychologicznych i moralnych) do wykonywania swego zawodu, co ma jeszcze bardziej destruktywny wpływ na dzieci – miast słuchać naturalnych autorytetów, zmuszone są one do uległości autorytetom fałszywym (opartych na władzy). – Dzieci nie są pytane o zdanie odnośnie tego, czego i jak chciałyby być uczone. To i poprzednie zjawisko ma znaczenie fundamentalne – zmuszanie do uległości i niemożność przedstawienia swoich potrzeb i odczuć powodują, że dzieci przestają być podmiotem, a stają się przedmiotem działań edukacyjnych. Posiada to dramatyczne konsekwencje dla rozwoju osobowości dzieci, które opuszczają szkołę z głęboko zakodowanym przekonaniem braku wpływu na otaczającą rzeczywistość i swój los. Wyprodukowani przez państwową szkołę obywatele (tym bowiem jest szkoła – fabryką obywateli państwa) stają się przedmiotem, a nie podmiotem historii czy procesów społecznych. – W dzieciach, które buntują się przeciw łamaniu ich prawa do wolności i ekspresji wytwarzane jest poczucie winy – są one napiętnowywane jako ci, którzy nie chcą żyć zgodnie z przyjętymi zasadami społecznymi (w procesie tym biorą udział rodzice, którzy w sytuacjach taki – bojąc się utraty praw do opieki nad dzieckiem – stają po stronie szkoły, stając się jej wspólnikami). – Dzieci nie mogą rozwiązywać swoich problemów samodzielnie (np. przez negocjacje czy dysasocjację), ale zmuszane są do podporządkowywania się rozwiązaniom wychowawców, co obniża ich umiejętności społeczne. – Dzieci są zmuszane do przebywania w otoczeniu, które może budzić ich niepokój, nie mają prawa do organizowania swojej przestrzeni. Wszystkie te zjawiska (listę tę można by jeszcze długo ciągnąć) mogłyby być wyeliminowane w prywatnym systemie szkolnictwa. Zadaniem prywatnych producentów byłoby bowiem znalezienie takich form edukacji, które maksymalizują efektywność nauki i minimalizują zarazem pojawianie się tego typu – destruktywnych dla dzieci – zjawisk. Jednak ze względu na brak zachęt ekonomicznych, brak kontroli rodziców nad kształtem edukacji i propagandowy cel edukacji niższej zjawiska te są w państwowych szkołach wszechobecne.

Prywatna produkcja edukacji Jak wskazywałem, produkt, jakim jest edukacja, może przybierać praktycznie nieskończenie zróżnicowane kształty. Zróżnicowanie to jest konieczne, by odpowiedzieć na zróżnicowanie potrzeb edukacyjnych konkretnych dzieci. Spróbujmy pokazać, w jaki sposób ów proces projektowania maksymalnie dopasowanego do potrzeb konsumentów produktu wyglądałby na wolnym rynku: (1) W ładzie libertariańskim edukacja byłaby produkowana przez wielu, działających niezależnie producentów. (2) Producenci ci nie byliby zobowiązani, by produkować edukację w określony sposób, oferowany przez nich produkt mógłby być maksymalnie zróżnicowany. Każdy z producentów produkowałby edukację w inny sposób, próbując utrafić w potrzeby konsumentów. (3) Początkowo rodzice nie posiadaliby wiedzy na temat tego, w jaki sposób edukowane powinny być ich dzieci. Posiadaliby jednak wiedzę na temat tego, jakie efekty edukacji chcą osiągnąć. Producenci oferowaliby różne produkty edukacyjne, z których rodzice wybieraliby te, o których myśleliby, że najlepiej realizować będą ich cele – rodzice posyłaliby więc dzieci do tych szkół, których programy uznawaliby za najbardziej obiecujące i które żądałyby za swe usługi najniższych cen. (4) Po jakimś czasie rodzice mogliby ocenić trafność wybranych przez siebie programów i metod nauczania w porównaniu z programami i metodami realizowanymi w innych szkołach (jest to kwestia kluczowa, gdyż w ładzie państwowym nie ma możliwości porównywania różnych produktów edukacyjnych). Dzieci uczące się w szkołach, które wybrały lepszy program i lepiej potrafią go zrealizować, miałyby znacząco lepsze wyniki od dzieci ze słabszych szkół. Ocenie podlegałyby jednak nie tylko całe szkoły, ale przede wszystkim programy, metody dydaktyczne (dotyczące np. konkretnych przedmiotów czy pracy z konkretnym typem dzieci), rozwiązania technologiczne czy wreszcie konkretni nauczyciele. Jeśli w jednej szkole lepiej uczyłoby się matematyki, w innej – polskiego, rodzice żądaliby, by ich szkoła łączyła ze sobą te najlepsze metody. Procesowi ewaluacji podlegałby w dłuższym trwaniu oddzielnie każdy element systemu edukacji. (5) Rodzice, którzy posłali dzieci do szkół, które działały nieoptymalnie, albo przenieśliby dzieci do szkół lepszych, albo żądaliby zmiany metod nauczania i naśladowania rozwiązań, które sprawdziły się w innych szkołach. (6) Ponieważ rodzice mogliby wycofać decyzję o finansowaniu szkoły, która wykorzystuje nieefektywne programy/metody, producenci edukacji musieliby adaptować najlepsze programy/metody, by nie stracić klientów. (7) Po pewnym czasie najlepsze metody nauczania rozpowszechniłyby się na całym obszarze, na którym obowiązywałby ten system. (8) Ponieważ w wyniku rozpowszechnienia efektywnych metod, przewaga rynkowa najlepszych producentów zmalałaby, zmuszeni byliby oni zaproponować kolejne innowacje, które pozwoliłyby im zmaksymalizować zyski. Innymi słowy, proces szukania najlepszych metod edukacji miałby charakter ciągły. (9) W dłuższym trwaniu zróżnicowanie szkół, metod uczenia i programów stawałoby się coraz bardziej dostosowane do potrzeb dzieci, konkurencja zaś wymagałaby, by ceny były możliwie najniższe. Podkreślmy, że ów trwały proces udoskonalania edukacji nie dotyczyłby edukacji jako takiej, ale edukacji dostosowanej do potrzeb konkretnych dzieci, co odbywałoby się poprzez łącznie różnego rodzaju metod i podejść. Celem tego procesu nie byłoby tworzenie szkół z najlepszymi programami edukacyjnymi, ale tworzenie szkół z najlepszymi programami edukacyjnymi dla konkretnych dzieci.

Rozwiązanie państwowe vs rozwiązanie prywatne W tym momencie różnica między państwową a prywatną produkcją edukacji wydawać winna się wyraźna. W systemie państwowym istnieje tylko jeden producent, który zmusza wszystkie podmioty do kupowania tego samego, zestandaryzowanego, homogenicznego i w efekcie niedopasowanego w żaden sposób do potrzeb konkretnych jednostek produktu. W system ten nie jest wpisana żadna ekonomiczna zachęta, by producent dbał o wysoką jakość/niską cenę produktu, zaś konsumenci nie mają możliwości poinformowania o swoich potrzebach. Szaleństwo tej metody produkcji edukacji jest tak jaskrawe, że bronić można jej jedynie z pozycji skrajnie ideologicznych (o teoriach, za pomocą których uzasadnia się konieczność istnienia państwowej edukacji, powiem w następnych wpisach). Zgoła odmiennie wyglądałaby sytuacja w ładzie prywatnym. Każdy z producentów produkowałby edukację w inny sposób, wykorzystując lokalną wiedzę, która jest dostępna tylko dla niego, a której nigdy nie będzie w stanie zdobyć – i nie będzie miał powodu, by próbować zdobyć – centralny planista (jak wskazuje Hayek, olbrzymia część wiedzy, która wykorzystywana jest na rynku, istnieje w rozproszeniu i ma charakter niedyskursywny, przez co nie może być zebrana i wykorzystana w procesie centralnego planowania). Mielibyśmy więc do czynienia z daleko posuniętą pluralizacją produkcji. Jest to kwestia kluczowa dla zrozumienia działania wolnego rynku. Nie chodzi tylko o to, że na wolnym rynku producenci konkurują ze sobą (produkując ten sam produkt taniej), chodzi o to, że dane dobro produkowane jest przez różne osoby, na różne sposoby, z wykorzystaniem różnego rodzaju metod produkcji, co powoduje, że konsument wybiera między tysiącami wersji tego samego dobra (w istocie – nie tego samego), mogąc dopasować je do swoich potrzeb. Im bardziej heterogeniczne dobro, tym bardziej spluralizowana musi być jego produkcja, by możliwym stało się utrafienie w specyficzne potrzeby jednostki. Wysiłki producentów byłyby następnie oceniane przez konsumentów – jeśli okazałoby się, że ich propozycje trafiają w potrzeby edukacyjne konkretnych dzieci, produkowane przez nich formy edukacji przetrwałby na rynku, jeśli nie przynosiłby one oczekiwanych rezultatów (dzieci nie rozwijałyby się tak szybko, jak mogłyby), zostałby wyeliminowany z rynku. Następnym po pluralizacji zjawiskiem typowym dla prywatnej produkcji jest więc ewaluacja, a więc fakt, że konsumenci mogą ocenić towary oferowane im przez producentów, nagradzając tych, którzy odpowiadają na ich potrzeby i nie wspierając tych, którzy w te potrzeby nie potrafią utrafić. Zjawisko konkurencji (fakt iż istnieje wielu producentów i konsumenci wspierać będą tylko tych najlepszych) powoduje, że producenci muszą starać się utrafić w te potrzeby. Jeśli istnieje tylko jeden producent danego dobra, nie musi on specjalnie dbać cenę/jakość tego dobra. Jeżeli jednak producentów jest wielu, obniżanie jakości/zawyżanie ceny grozić będzie bankructwem. Producenci, których dobra ocenione zostały nisko, wobec lęku przed utratą zysków muszą zmienić swój produkt, dostosowując się do potrzeb konsumentów, a zrobić mogą to poprzez emulację – naśladowanie tych rozwiązań konkurencji, które zyskały uznanie klientów. Oznacza to, że te rozwiązania edukacyjne, które okazałyby się najbardziej skuteczne, byłyby kopiowane i wkrótce stałyby się standardową metodą osiągania określonych celów edukacyjnych. Ponieważ proces emulacji powodowałby, że przewaga rynkowa tych, którzy stworzyliby najlepsze produkty, topniałaby, by zmkasymalizować zyski, będą oni musieli stworzyć kolejne innowacje, które dadzą im przewagę na rynku. Ponieważ innowacje byłyby kopiowane przez innych uczestników rynku, proces tworzenia udoskonaleń (nowych produktów edukacyjnych) miałby charakter ciągły – na obszarze prywatnej produkcji edukacji mielibyśmy do czynienia z bezustannymi innowacjami (tak jak dzieje się to aktualnie na obszarze produkcji np. komputerów). Ład wolnorynkowy opiera się więc na złożonym, a równocześnie działającym w sposób samorzutny, procesie, który obejmuje pluralizację – konkurencję – ewaluację – emulację, a którego efektem jest bezustanna innowacyjność. Jest niezwykle ważne, by rozumieć, że żaden pojedynczy producent nie jest w stanie samemu odtworzyć tego procesu, jest on wspólnym, koordynowanym przez rynek system cen wysiłkiem, który działa (ceteris paribus) tym sprawniej, im więcej podmiotów partycypuje w produkcji danego dobra. Należy również pamiętać, że procesowi pluralizacji – konkurencji – ewaluacji – emulacji poddane zostałyby nie tylko programy czy metody nauczania, ale każdy, pojedynczy element edukacji: długość lekcji i przerw, układ lekcji, rodzaje przedmiotów, liczba dzieci w klasie, problem, czy dzieci w ogóle powinny być przypisane do klasy, ilość i rodzaje testów czy sprawdzianów, ilość zadań domowych, pomoce szkolne, konieczne wykształcenie nauczycieli, współpraca z rodzicami itd. Efektem prywatyzacji edukacji byłby więc jej niesamowity rozwój.

Wyobraźmy sobie, że ktoś proponowałby, by taką – państwową – metodę produkcji zastosować do innych niż edukacja dóbr, na przykład do produkcji żywności. Wyobraźmy sobie, że od jutra żywność nie byłaby produkowana przez prywatnych producentów i konsumenci nie mieliby prawa kupować tych produktów żywnościowych, które im odpowiadają (by wykorzystywać je do przygotowywania posiłków), ale musieliby – pod groźbą wtrącenia do więzienia – stołować się w państwowych stołówkach, w których otrzymywaliby ten sam, standardowy, skomponowany przez państwo posiłek. Konieczność spożywania tego posiłku byłaby niezależna od kulinarnych gustów, nastroju, odczuwania apetytu, alergii, zapotrzebowania kalorycznego czy sytuacji zdrowotnej jednostek. Co więcej, ponieważ konsumenci nie mogliby odmówić spożywania tych posiłków, nie tylko nie byłyby one dopasowane do potrzeb jednostek, ale cechowałyby się również dramatycznie niską jakością i wysoką ceną (nie istniałaby bowiem żadna zachęta ekonomiczna, by zwiększać jakość i obniżać cenę). Jeśli taki model produkcji żywności wydaje nam się absurdalny, dlaczego absurdalnym nie wydaje nam się państwowy model produkcji edukacji?

Fundamentem państwowych szkół jest przemoc, która przejawia się przez podatkową grabież, niewolenie jednostek za pomocą obowiązku szkolnego, kontrolę nad treściami nauczania oraz wykorzystywanie edukacji jako narzędzia propagandy. Na fundamencie przemocy nie można jednak zbudować żadnych prawdziwych wartości. Nic więc dziwnego, że państwowa szkoła nie działa tak, jak byśmy chcieli – jest całkowicie nieefektywna w przekazywaniu wiedzy i posiada destruktywny wpływ na rozwój dzieci. Jest ona więzieniem, fabryką, w której nieskończenie zróżnicowane jednostki transformuje się w bierną, posłuszną, pozbawioną wyobraźni i zdolności krytycznego myślenia masę, która zająć ma wyznaczone jej przez władzę miejsce w społeczeństwie.

W poprzednich wpisach wskazałem ekonomiczne mechanizmy odpowiedzialne za katastrofalnie niską jakość państwowego szkolnictwa, jak również powody, dla których państwowe szkolnictwo – mimo swej całkowitej nieefektywności – nadal istnieje. Teraz przeanalizować chciałbym argumenty, które wysuwa się w obronie państwowego szkolnictwa.

Gdyby nie istniało państwowe szkolnictwo, wiele dzieci pozbawionych zostałoby edukacji, ich rodzicie nie mieliby bowiem środków, by ją sfinansować na wolnym rynku. Argument ten wskazuje, po pierwsze, że każde dziecko ma prawo do edukacji, po drugie, że prawo to może być egzekwowane tylko i wyłącznie, gdy edukacja ma charakter państwowy. Zauważmy jednak, że nawet jeśli zgodzimy się na zasadę mówiącą o prawie każdego dziecka do edukacji, nie sposób wysnuć z niej w żaden sposób wniosku, że szkolnictwo powinno być państwowe. Jest faktem, że w ładzie całkowicie wolnorynkowym część osób mogłoby nie posiadać zasobów wystarczających, by opłacić edukację ich dzieci, trudno jednak zrozumieć, dlaczego miałby być to argument na rzecz nacjonalizacji szkolnictwa. Załóżmy, że zgadzamy się, co do tego, że edukacja jest prawem każdego dziecka i że w ładzie wolnorynkowym dobrowolnym instytucjom charytatywnym nie udałoby się pomóc wszystkim potrzebującym dzieciom – istniałaby tym samym jakiś procent dzieci pozbawionych szans na edukację i moralny nakaz udzielenia tym dzieciom pomocy. Jak należałoby ten problem rozwiązać? Oczywistym rozwiązaniem wydaje się sfinansowanie edukacji tych dzieci w prywatnych szkołach (np. Za pomocą bonów edukacyjnych), nie zaś nacjonalizacja produkcji edukacji. Czy z faktu, że mały procent obywateli nie jest w stanie zapewnić sobie pożywienia lub ubrań, wysnuć powinniśmy wniosek, że produkcja żywności i ubrań powinna zostać przejęta przez państwo? Wydaje się to oczywistym absurdem, jednak takie absurdalne rozumowanie powtarzane jest wciąż na nowo jako uzasadnienie istnienia państwowego szkolnictwa (być może kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą, gdyż po jakimś czasie wszyscy tracą cierpliwość, by je prostować?). Zauważmy, że rozumowanie to doprowadzone do swych logicznych konsekwencji – gdzie indziej zaś powinniśmy je doprowadzić? – zmusiłoby nas do uznania, że jeśli jakaś mała część społeczeństwa nie jest w stanie zapewnić sobie podstawowych dóbr, konieczne jest wprowadzenie komunizmu. Rozdawanie bonów edukacyjnych, z pomocą których najubożsi rodzice mogliby zakupić wysokojakościowe, tanie i dopasowane do potrzeb ich dzieci produkty edukacyjne, byłoby o wiele bardziej sensownym rozwiązaniem problemu dzieci zagrożonych brakiem edukacji. Nie oznacza to, że libertarianie popierają istnienie takich bonów edukacyjnych, pokazuje jedynie, że jeden z najważniejszych argumentów na rzecz istnienia państwowego szkolnictwa jest nieprawomocny.

Libertarianie wierzą, że w ładzie wolnościowym problem osób nieposiadających środków na edukację dzieci nie byłby zbyt dotkliwy i społeczeństwo mogłoby poradzić sobie z nim samodzielnie, bez pomocy/przemocy państwa. Po pierwsze, wycofanie się państwa z kontroli nad gospodarką w połączeniu z radykalną redukcją (czy nawet likwidacją) podatków podniosłoby istotnie przeciętną zamożność jednostki, zmniejszając tym samym relatywne koszty edukacji. Po drugie, usługi edukacyjne produkowane przez konkurujące ze sobą na rynku (a więc zmuszone do ciągłego szukania oszczędności i innowacji) firmy byłyby znacząco tańsze niż w przypadku edukacji produkowanej przez niewydajne, marnotrawcze, zbiurokratyzowane państwo. Pozwala to liczyć, że przeważająca część społeczeństwa miałaby wystarczające zasoby, by sfinansować edukację swoich dzieci. Niewielka grupa osób, która nie byłaby w stanie zdobyć tych zasobów, mogłaby liczyć na pomoc prywatnych instytucji charytatywnych (także te instytucje, podlegając mechanizmom rynkowym, byłyby o wiele bardziej efektywne w niesieniu pomocy niż ich państwowe odpowiedniki).

Prywatne szkolnictwo charakteryzowałoby się niższą jakością niż szkolnictwo państwowe. Wobec analizy przedstawionej w poprzednim poście, argument ten traci jakikolwiek pozory wiarygodności. Trudno zrozumieć, dlaczego posiadająca monopolistyczną pozycję na rynku, całkowicie uniezależniona od opinii konsumentów na jej temat (niezależnie od tego, co myślisz o państwowej szkole, jesteś zmuszony do finansowania jej poprzez podatki) instytucja miałaby działać bardziej efektywnie niż sieć zmuszonych do konkurowania ze sobą, maksymalnie responsywnych (odejście kilku procent klientów może grozić bankructwem) i korzystających z rozproszonej (a więc niemożliwej do zebranie przez centralnego planera) wiedzy prywatnych podmiotów. Jest to szczególnie ironiczne wobec faktu, że jednym z najważniejszych zarzutów względem wolnego rynku jest zarzut wskazujący, iż na niektórych jego obszarach może pojawić się tendencja do monopolizacji. Czym innym jednakże jest państwowy system szkolnictwa, jeśli nie wymuszoną przemocą monopolizacją całej gałęzi rynku, gałęzi, której monopolizacja w żadnej mierze by nie groziła? (Swoją drogą, argumentowanie na rzecz konieczności istnienia państwa poprzez wskazywanie, że rynek może mieć tendencje do monopolizacji, wydaje się nielogiczne, w jaki bowiem sposób super potężny – tysiąckrotnie silniejszy od największych firm działających na rynku – monopol państwowy miałby być rozwiązaniem problemu monopolizacji?) Zaiste, ekonomiczna krytyka państwowego szkolnictwa jest zadaniem zbyt łatwym, by podejmować je z wypiekami na twarzy, jakie towarzyszyć mogą prawdziwym wyzwaniom intelektualnym.

Prywatyzacja szkolnictwa spowodowałaby radykalną pluralizację treści edukacyjnych, co doprowadziłoby do dezintegracji wspólnego kodu kulturowego, który jest fundamentem tożsamości społeczeństwa i komunikacji społecznej. To, co rzuca się w oczy, gdy myślimy o tym argumencie, jest to, że jest on używany przez wyznawców różnych, często wzajemnie wykluczających się wartości. Zwolennicy różnych ideologii w odmienny sposób wyobrażają sobie, co miałoby być tym wspólnym kodem kulturowym, na którym zbudowana byłaby tożsamość społeczeństwa. Przykładowo, konserwatyści wskazują, że przepełniony winien być on odwołaniami do narodowej i religijnej tradycji, na której, rzekomo, od wieków wspiera się nasza tożsamość i której nie powinniśmy lekkomyślnie podważać. Progresywiści z kolei chcieliby, by ów kod odrywał nas od tych tradycji, by wychylony był w przyszłość, w stronę postępowych ideałów równości, emancypacji i tolerancji. Nawet ta pobieżna analiza wskazuje, że ów kod kulturowy, który stać ma się fundamentem komunikacji społecznej, nie jest ani uniwersalny, ani nawet wspólny, że ma on, w istocie, charakter stronniczego, ideologicznego, lokalnego projektu politycznego. Kod ten nie jest dany nam uprzednio, ale ma być dopiero wyprodukowany przez szkołę. Celem szkoły nie jest uczenie wartości, które są powszechnie uznawane za uniwersalne czy wspólne, ma ona być raczej narzędziem pozwalającym narzucić jednostkom partykularne wartości tak, by zaczęły one być uznawane za wspólne i uniwersalne. Celem szkoły (jak i innych metod kontroli dyskursu) jest więc wytworzenie złudzenia obiektywności pewnych subiektywnych – a więc politycznych – form życia czy myślenia tak, by nie były one podawane w wątpliwość (idealna intersubiektywność jest nieodróżnialna od obiektywności).

Jeśli zrozumiemy, że fundamentalnym zjawiskiem społecznym jest nie fakt istnienia jakiejś kulturowej wspólnoty, ale radykalne zróżnicowanie wynikające z faktu, że różne jednostki posiadają różne cele i mogą nadawać swojej egzystencji odmienny sens, idea wspólnego kodu kulturowego utraci powab i ukaże swe złowrogie oblicze. Jak się bowiem okazuje, ów wspólny kod nie jest czymś, co mamy w sobie i co szkoła pozwala nam odkryć, ale czymś, co ma być nam z zewnątrz narzucone, przemocą zainstalowane w umysłach uczących się dzieci. Wielość tradycji, z których moglibyśmy budować swoje tożsamości, zastąpić ma jedna obowiązująca tradycją. Przyszłość przestaje być otwartym morzem możliwości, przed którym stajemy, nie wiedząc, w którą stronę podążyć, a staje się odgrywaniem z góry ustalonego planu, określonej wizji postępu. Okazuje się więc, że argument mówiący, że tylko państwowa szkoła jest w stanie wytworzyć wspólny kod kulturowy, jest w prawdzie argumentem sensownym, ale argumentem przeciw jej istnieniu. Właśnie to, że państwowa szkoła jest narzędziem pozwalającym zastąpić oddolny, będący wyrazem naturalnego zróżnicowania jednostek, pluralizm ukartowaną jednomyślnością i fałszywą uniwersalnością, jest najważniejszym powodem, dla którego powinna zostać zlikwidowana.

Ktoś mógłby argumentować, że powinniśmy postrzegać ów wspólny kod kulturowy o wiele wężej, jako zestaw pewnych koniecznych umiejętności (jak czytanie, pisanie i liczenie) czy fundamentalnych wartości (meta wartości?), co do których wagi nie ma w naszej kulturze sporu (nie zabijaj, nie kradnij itd.). Wydaje się jednak oczywiste, że zarówno te umiejętności, jak i te wartości, w sposób samorzutny stałyby się jądrem praktycznie wszystkich przedsięwzięć edukacyjnych, które pojawiałyby się na wolnym, spluralizowanym rynku edukacji. Trudno wyobrazić sobie, że rodzice w naszym kręgu kulturowym posyłaliby dzieci do szkół, w których nie uczono by czytania czy pisania lub nie podkreślano wagi wartości takich jak prawdomówność czy umiejętność cywilizowanego rozstrzygania sporów.

Gdyby nie istniało państwowe szkolnictwo, część rodziców nie umiałaby rozpoznać wagi, jaką edukacja ma dla rozwoju dzieci, i nie posyłałaby ich do szkoły. Dlatego konieczne jest zmuszanie rodziców – w formie tzw. Obowiązku szkolnego – do zapewnienia dzieciom odpowiedniej edukacji.

Argument ten pojawia się w dwóch wersjach. Jedna z nich wskazuje, że część rodziców zapewniłaby swym dzieciom zbyt małą ilość edukacji, druga wskazuje, że część rodziców mogłaby w ogóle nie dbać o edukację dzieci. I znów, tak jak w przypadku punktu pierwszego, nie jest to prawomocny argument na rzecz istnienia państwowego szkolnictwa, a co najwyżej na rzecz konieczności egzekwowania na rodzicach obowiązku zapewnienia dzieciom edukacji. Można z łatwością wyobrazić sobie system, w którym edukacja jest całkowicie prywatna (i w którym konsumencie czerpią zyski związane z faktu produkcji jej w o wiele bardziej efektywnym systemie opartym na konkurencji) i, równocześnie, rodzice, którzy migają się od zapewniania dzieciom edukacji, są do tego przymuszani odpowiednim prawem (przykładowo, w dzisiejszym systemie rodzice mają obowiązek zapewnić dzieciom jedzenie, ale żywność produkowana jest przy prywatnych producentów). Innymi słowy, kwestia nacjonalizacji szkolnictwa i kwestia konieczności zapewnienia dzieciom edukacji są od siebie całkowicie niezależne.

Niemniej jednak libertarianie opowiadają się nie tylko za prywatyzacją szkolnictwa, ale także za likwidacją przymusu szkolnego. Nie istnieje żaden powód, dla którego jakaś arbitralnie określona grupa ludzi miałaby decydować, w jaki sposób edukowane i wychowywane są dzieci innych ludzi. Przymus szkolny jest jedną z najbardziej obrzydliwych regulacji współczesnego państwa. Pozbawiony wzniosłej retoryki, pod którą państwo zwykło ukrywać swe działania, jawi się jako współczesna wersją niewolnictwa. Prosta metoda, która pozwala uświadomić sobie zło związane z przymusem szkolnym, polega na wyobrażeniu sobie, co myślelibyśmy, gdyby przymus ten egzekwowany był nie przez otoczone nimbem świętości państwo, ale przez osoby prywatne (jest to uniwersalny mechanizm – jeśli chcesz ocenić, czy dane działanie państwa jest moralne, zastanów się, co byś o nim pomyślał, gdyby podjęła się go osoba prywatna. Przykładowo, gdy państwo zatrzymuje i karze kierowcę, który jedzie w mieście 200km/h, postępuje moralnie, gdyż byłoby moralnym, gdyby został on zatrzymany i ukarany przez zwykłe osoby. Jednak gdy państwo zabiera obywatelom pieniądze w formie podatków i wydaje je, po zabraniu części dla siebie, na utrzymanie teatru, postępuje niemoralnie, gdyż tak ocenilibyśmy to działanie, gdyby dopuściła się go zwykła osoba). Czy gdyby pewnego dnia do twego domu zapukali uzbrojeni mężczyźni i oznajmili, że twoje dziecko musi uczyć się w prowadzonej przez nich szkole, a jeśli odmówisz, zostanie ci ono odebrane i umieszczone w prowadzonym przez nich domu poprawczym, to uznałbyś takie działanie za moralne? Czy nie pomyślałbyś, że ci ludzie są zbrodniarzami, porywaczami czy, wreszcie, pedofilami? Obowiązek szkolny jest oczywistym pogwałceniem zasady nieagresji, co więcej pogwałceniem wyjątkowo haniebnym, dokonanym bowiem na bezbronnych dzieciach. W przekonaniu libertarian państwowe szkoły są więc więzieniami. Porównanie szkół do więzień nie jest jedynie figurą retoryczną, której celem jest zwiększenie perswazyjności libertariańskich argumentów, szkoła jest więzieniem w literalnym znaczeniu tego słowa, które oznacza wszak zamknięte miejsce, w którym dana osoba przetrzymywana jest bez własnej zgody i z użyciem przemocy.

W naszej kulturze (i w większości innych kultur na świecie) dzieci od zawsze wychowywane były przez rodziców. Powodem, dla którego rozwiązanie to wydaje się racjonalne, jest fakt, że rodzice są genetycznie (a co za tym idzie – emocjonalnie) związani ze swymi dziećmi, co sprawia, że wydają się najlepszymi dlań opiekunami. Może zdarzyć się (i często zdarza się), że rodzice nie będą wychowywali swego dziecka w najlepszy dla jego rozwoju sposób (a nawet, że będą ja wychowywali w sposób, który większość ludzi uzna za z jakichś względów niewłaściwy), niemniej jednak nie powinno być to powodem do podważania fundamentalnej zasady mówiącej, że to rodzice winni zajmować się wychowaniem dziecka. Odbieranie im tego prawa i przekazanie kontroli nad wychowaniem dzieci państwu, nawet jeśli wiązałoby się z polepszeniem sytuacji niewielkiej liczby dzieci, o które rodzice nie dbaliby w wystarczający sposób, wiązałoby się z radykalnym pogorszeniem sytuacji przeciętnego dziecka, o którego dobro rodzice – jako najbliższe mu emocjonalnie osoby, osoby powiązane z nimi genetycznie, znające jego potrzeby, upodobania i idiosynkrazje – zadbają w najlepszy sposób. „Ratowanie dzieci przed rodzicami” to jedna z największych zbrodni, jakich dopuszczają się współczesne państwa.

Jest prawdą, że w wolnym społeczeństwie, część rodziców mogłaby nie chcieć posyłać dzieci do szkół – mają oni jednak prawo zadecydować, co jest dobre dla ich dzieci, że szkoła nie jest dla nich najlepszym miejscem i że więcej nauczą się one np. W domu bądź pomagając w pracy w gospodarstwie lub w ich firmie. Dopóki rodzice nie inicjują wobec swojego dziecka przemocy, dopóty nikt nie ma prawa wtrącać się z użyciem przemocy, do tego, jak wychowują oni (i czego uczą) swoje dzieci. Wydaje się, że znamienita większość rodziców – z miłości, instynktu, rozsądku, przyzwoitości, uległości względem konwencji czy lęku przed wykluczeniem – rozpoznałaby wagę edukacji dla dzieci i posłała dzieci do szkoły (niekoniecznie jednak na dwanaście lat i z pewnością nie po to, by uczyły się rzeczy, których uczą się w szkole państwowej) lub uczyło je w domu. Dodajmy, że posyłanie dzieci do szkół jest w większości wypadków optymalne ze względów ekonomicznych. Ponieważ większość osób pracuje w ciągu dnia, posyłanie dzieci do szkoły wydaje się najsensowniejszym rozwiązanie. Jeśli jednak niektórzy z nich nie potrafiliby rozpoznać wagi edukacji dla rozwoju ich dzieci (lub nie mieliby pieniędzy, by opłacić edukację) – instytucje charytatywne mogłyby ich przekonać o konieczności edukowania dzieci i – jeśli to konieczne – opłacić tę edukację. Rodzice, którzy nie chcieliby posyłać dzieci do szkół, prawdopodobnie nie dbaliby o dzieci te wystarczająco, by chcieć je zatrzymać i mogłyby one być zaadoptowane przez bardziej troskliwych rodziców. Co do osób, które – np. Ze względów religijnych – uznają, że dzieci nie powinny być edukowane lub powinny być edukowane na sposoby odbiegające od naszych standardów – nie pozostaje nic innego, jak uszanować wolę rodziców (o ile nie inicjują agresji wobec dzieci) i – co najwyżej – poczekać, aż dzieci będą na tyle dojrzałe, że będą mogły podjąć decyzję o odejściu od swoich rodziców.

Istnieją oczywiście sytuacje, w których interwencja osób trzecich w to, jak rodzice wychowują dziecko, wydaje się pożądana. W przekonaniu libertarian taka interwencja jest prawomocna, gdy rodzice inicjują (nie jednorazowo, ale w bardziej ciągły sposób) względem dziecka przemoc. Trzeba zauważyć, że za przemoc fizyczną względem dziecka (inaczej niż w przypadku dorosłych) może być uznane nie tylko np. Bicie, ale także znęcanie się psychiczne czy zaniedbywanie rozwoju dziecka. Rodzice, którzy nie dbaliby o zapewnienie dziecku schronienia i wyżywienia, którzy nie uczyliby go podstawowych czynności życiowych, mogliby zostać oskarżeni o stosowanie przemocy względem tego dziecka. Właściwą metodą postępowania w takich wypadkach byłoby użycie przemocy (najpierw w formie groźby), by skłonić rodziców do właściwego zajmowania się dzieckiem. Jeśli nie przyniosłoby to spodziewanych rezultatów i jeśli wyczerpano by wszystkie możliwości zapewnienia dziecku właściwych warunków życia wewnątrz jego rodziny, zasadnym byłoby czasowe odebranie dziecka rodzicom. Z punktu widzenia libertariańskiej teorii moralnej można zapytać więc: czy nieposyłanie dziecka do szkoły wyczerpuje znamiona zaniedbywania rozwoju dziecka, a tym samym stanowi pretekst do interwencji osób trzecich? Odpowiedź wydaje się negatywna. Jeśli rodzice dbają o to, by dziecko rozwijało się, jeśli dostarczają mu pożywienia i schronienia, jeśli opiekują się nim emocjonalnie, jeśli uczą go podstawowych, koniecznych do życia czynności, osoby trzecie nie powinny stosować przemocy, by wpłynąć na sposób wychowania tego dziecka.

Argumenty 1 i 4 są nieprawomocne na poziomie logicznym. Z faktu, że niektórzy ludzie mogliby nie mieć pieniędzy na opłacenie prywatnej edukacji bądź mogliby nie chcieć posyłać dzieci do szkoły, nie wypływa w żaden sposób, że szkolnictwo powinno być państwowe.

Argument 2 jest całkowicie nieprzekonywający w świetle naszej wiedzy ekonomicznej. Próba dowodzenia, że produkowana przez monopolistyczny, niepodległy kontroli i sterowany centralnie aparat państwowy edukacja cechowałaby się wyższą jakością niż edukacja produkowana przez wiele konkurujących ze sobą, korzystających z rozproszonej wiedzy i responsywnych na potrzeby klienta podmiotów, jest z góry skazana na niepowodzenie.

Argument 3 wydaje się argumentem nie na rzecz utrzymania państwowego szkolnictwa, ale argumentem, który wzmacnia w istocie idee jego likwidacji. Fakt, iż państwowa szkoła (w odróżnieniu od szkół prywatnych) pozwala na homogenizowanie i formatowanie kultury, powinien budzić w nas najwyższy niepokój.

Jakość produktów

[edytuj]

Libertarianizm postuluje całkowite wycofanie się państwa z obszaru gospodarki. Zniesione zostałyby wszelkiego rodzaju regulacje kontrolujące kto, z kim i na jakich zasadach wymienia się dobrami. Jeśli dwie dorosłe osoby chcą zawrzeć między sobą dobrowolną umowę, nikt nie ma prawa ingerować w jej treść. Dobrowolna zgoda obu stron na obowiązywanie umowy jest najlepszym dowodem na to, że umowa ta jest sprawiedliwa.

Krytycy libertarianizmu wskazują, że wycofanie się państwa z obszaru kontroli jakości posiadałoby katastrofalnie skutki. Brak kontroli państwowej zaowocowałaby nadużyciami ze strony producentów, którzy – wykorzystując naiwność, niewiedzę i bezradność konsumentów – sprzedawaliby im produkty niskiej jakości, produkty niezgodne z opisem lub produkty, których używanie zagrażałoby zdrowiu i życiu. Podeszwy butów odpadałyby chwilę po wyjściu ze sklepu. Sprzęty gospodarstwa domowego rozpadałyby się parę dni po zakończeniu okresu gwarancyjnego (o ile w ogóle istniałyby gwarancje). Handel internetowy przestałby funkcjonować. W hamburgerach znaleźć można byłoby, jeśli miałoby się szczęście, mięso szczurów, jeśli pecha – trutkę na szczury. Zażywanie leków groziłoby nieprzewidzianymi konsekwencjami zdrowotnymi, zaś jazda samochodem – wypadkami.

Wydaje się, że taka katastroficzna wizja wolnego rynku (przeciwnicy wolności są mistrzami w odmalowywaniu takich wizji) jest całkowicie nieuzasadniona – istnieją trzy mechanizmy, za pomocą których wolne społeczeństwo poradziłoby sobie z problem kontroli jakości produktów: (1) W system wolnorynkowy wbudowany jest mechanizm zmuszający producentów do dbania o jakość sprzedawanych produktów. (2) Ponieważ osoby, które sprzedawałyby produkty niezgodne z opisem, łamałyby zasadę nieagresji, mogłyby one zostać pociągnięte do odpowiedzialności za próbę oszustwa/kradzieży. Lęk przed karą/koniecznością wypłaty odszkodowania byłby dodatkowym czynnikiem zmuszającym producentów do dbania o jakość. (3) Na rynku funkcjonować mogłyby prywatne instytucje kontrolujące jakość produktów.

-===Wolny rynek jako gwarant jakości produktów===- W systemie wolnorynkowym o tym, co powinno, a co nie powinno być produkowane, decyduje konsument. Jak wskazywał Mises, na rynku to „konsument jest królem”. Jeżeli jakiś produkt nie jest zgodny z jego potrzebami, zrezygnuje z kupowania go i zwróci się do innego producenta, który zaoferuje mu lepszy/tańszy produkt. Producenci oferujący konsumentom towary o niskiej jakości i wysokiej cenie po prostu zostaną wyeliminowani z rynku. Ten prosty mechanizm jest najbardziej efektywną metodą kontrolowania jakości produktów na rynku. Im większy zasięg wolnego rynku, im większa konkurencja, tym bardziej producenci dbać muszą o jakość produkowanych dóbr.

Jak wskazuje teoria samo wymuszania się kontraktów, olbrzymia część interakcji rynkowych nie potrzebuje zewnętrznego arbitra, który egzekwowałby dotrzymywanie przez strony zasad umów, gdyż ich dotrzymanie gwarantowane jest poprzez chęć podtrzymania powtarzalnych interakcji między sprzedawcą a klientem. Gdy zysk z jednorazowego oszustwa jest mniejszy niż straty związane z przerwaniem powtarzalnych relacji z drugą stroną, oszustwo – mimo iż (wobec braku zewnętrznego kontrolera) możliwe – nie będzie się pojawiać. Dotyczy to zarówno dopełnienia formalnych wymogów kontraktu, jak i dbałości o jakość sprzedawanych produktów. Tam, gdzie działa mechanizm samo wymuszania, praktycznie niemożliwe są ani ewidentne oszustwa (sprzedaż towaru niezgodnego z opisem), ani sprzedawanie produktów o zaniżonej jakości.

Zauważmy, że zakres działania tego mechanizmu nie jest ograniczony do powtarzalnych relacji między tym samym sprzedawcą i klientem. Może być bowiem rozszerzony na relacje jednorazowe za pomocą reputacji. Współczesne technologie informacyjne są niezwykle efektywne w rozsiewaniu wiedzy na temat rzetelności zarówno sprzedawców, jak i kupujących, dzięki czemu w olbrzymiej ilości przypadków oszustwa, i zaniżanie jakości produktów okazują się strategiami w dłuższym trwaniu nieopłacalnymi.

Załóżmy, że jakiś producent próbuje wykorzystać problem asymetrii informacji (fakt, że posiada on większą wiedzę na temat danego towaru niż konsument) i sprzedawać towary niskiej jakości (które będą np. Psuć się krótko po zakończeniu okresu gwarancyjnego), okłamując konsumentów – za pomocą reklamy – że cechuje je wysoka jakość. Oszukani klienci nie tylko nie będą już więcej kupowali produktów tej firmy (zerwą sekwencję powtarzalnych wymian), ale poinformują także inne osoby o zawodności tych produktów, co prawdopodobnie skończy się bankructwem producenta. Drugi efekt pozwala rozciągnąć mechanizm samo wymuszania na całą społeczność – oszukanie pojedynczego klienta oznaczać może utratę dziesięciu, stu, tysiąca, a nawet wszystkich klientów. Ponieważ zyski związane z jednorazowym sprzedaniem nawet dużej liczby wadliwych produktów będą przeważnie niewspółmiernie małe względem kosztów, które ponieść musiałby producent, by je wyprodukować – tego typu zjawisko będzie pojawić się rzadko. Inwestycje w dobra kapitałowe konieczne, by produkować dobra na masową skalę, są tak duże, że zwrócić mogą się tylko, jeśli producentom uda utrzymać się długotrwałe relacje z konsumentami, co możliwe jest wyłącznie, jeśli produkować będą oni dobra zgodne z potrzebami tych konsumentów.

Reputacja pasywna i reputacja aktywna

[edytuj]

Warunkiem utrzymania się na rynku jest więc dbałość o reputację, a tę utrzymać można tylko i wyłącznie, oferując produkty o wysokiej jakości/niskiej cenie. Konieczność dbania o reputację związana jest z istnieniem konkurencji – firmy, których reputacja spada zostaną porzucone dla firm, które cechują się nieposzlakowaną opinią. Zauważmy, że istnienie konkurencji rozwiązuje w dużej mierze problem asymetrii informacji. Po pierwsze, jeśli producent nas oszuka, możemy ukarać go, przenosząc się do innego producenta. Po drugie, producenci nie muszą w bierny sposób czekać, aż klienci odkryją, że ich produkty cechują się wysoką jakością lub są bezpieczne. Jeśli problemem konsumenta jest brak wiedzy (jeśli wiedza jest towarem, na który jest duże zapotrzebowanie), firmy będą konkurować ze sobą, by tę wiedzę dostarczyć. Jeśli problemem konsumenta jest brak gwarancji jakości, firmy będą konkurować, by zagwarantować tę jakość. Działania, za pomocą których firmy zapewniają klientów o jakości produktów, określić możemy mianem reputacji aktywnej. Poprzez pasywną reputację rozumieć będziemy wiedzę na temat jakości produktów danej firmy, którą konsument uzyskał w efekcie doświadczeń swoich lub innych osób. Przykładowo, nasza wiedza o niezawodności artykułów produkowanych przez X wynika z faktu, że kupiliśmy (my bądź inne, znane nam osoby) te produkty i oceniliśmy ich jakość. Zasięg reputacji pasywnej jest jednak ograniczony – nie zawsze jesteśmy w stanie dotrzeć do wiedzy na temat danych produktów lub dotarcie do niej może być kosztowne. Producenci wiedzą o tym problemie i odpowiadają na niego, wykorzystując reputację aktywną, a więc wszelkie działania, które mają na celu nie tyle poinformować konsumenta o wysokiej jakości produktów, ale tę jakość zagwarantować. Jedną z najbardziej oczywistych form reputacji aktywnej jest gwarancja – oferując gwarancję, producent nie tyle informuje (jak w przypadku reklamy) o jakości produktu, ale tę jakość kontraktualnie na jakiś czas zapewnia. Innymi formami działań opartych na reputacji aktywnej są m.in. Sprzedaż z możliwością zwrotu, okresy próbne, atestowanie produktów u prywatnych firm atestujących, rozdawania próbek, wielkonakładowe inwestycje w reklamę (lub w inne sygnały jakości), które dowodzą, że producent ma zamiar trwale partycypować w rynku, co nie byłoby możliwe, gdyby chciał oszukiwać lub oferować produkty o obniżonej jakości.

Rynek jako najlepsze lekarstwo na zawodności rynku

[edytuj]

Interesującą cechą wolnego rynku jest to, że posiada ona mechanizmy, za pomocą których może przekraczać własne ograniczenia. Doskonale widać to w wypadku problemów z jakością. Załóżmy, że jest prawdziwą teza, że na wolnym rynku istniałby problem z zapewnianiem jakości. Cóż to oznacza? Oznacza to ni mniej, ni więcej jak to, że „gwarancja jakości” stałaby się niezwykle pożądanym dobrem rynkowym. Producenci, jeśli chcieliby wyprzedzić innych producentów, musieliby potrafić tę „gwarancję jakości” zaoferować swym klientom. Innymi słowy, w sytuacji, gdy zjawisko x (nieważne, czy jest to asymetria informacji, niemożność wykluczenia niepłacących, brak zaufania między handlującymi itd.) utrudnia handel, powstaje silna zachęta ekonomiczna, by stworzyć innowację, które pozwoli handlować mimo istnienia tego zjawiska. Jeśli pojawia się problem, który uniemożliwia nawiązanie korzystnych dla dwóch stron relacji handlowych, pojawia się również zachęta, by stworzyć produkt, który przywracałby możliwość kontynuowania tych relacji. Tak więc warunki działania rynku również mogą stać się towarem rynkowym. Rynek jest najlepszą metodą szukania rozwiązań problemu zawodności rynku. Ostatecznie więc, konsumenci będą szukali na rynku produktów, których wysoką jakość producenci są w stanie zagwarantować, nie zaś produktów, o których producenci mówią, że mają one wysoką jakość.

Podstawowym gwarantem jakości i bezpieczeństwa produktów na rynku jest sam rynek. Wbrew temu, co można myśleć, zewnętrzna wobec tego mechanizmu kontrola jakości ma znaczenie marginalne, jej zadaniem jest pilnowanie jakości niewielkiej liczby dóbr, których sprzedaż nie jest objęta mechanizmem samo wymuszających się kontraktów. Rola państwa w kontrolowaniu jakości produktów jest silnie przeszacowana, główną rolę odgrywa tu konkurencja, która daje konsumentowi możliwość zmiany dostawcy danego dobra, przez co producenci – pozornie przez nikogo niepilnowani – muszą sami dbać o jakość swoich produktów.

Zgodność towaru z opisem

[edytuj]

Drugim powodem, dla którego nie musielibyśmy obawiać się, że wolny rynek będzie obszarem bezustannych oszustw ze strony producentów, jest to, że sytuacja, w której jedna ze stron transakcji w zamian za otrzymane pieniądze przekazuje drugiej stronie produkt niezgodny z warunkami umowy, byłaby traktowana jako kradzież i z całą surowością karana. Jeżeli niezgodny z opisem produkt byłby dodatkowo groźny dla zdrowia klienta, sprzedawca zostałby pociągnięty do odpowiedzialności także za narażenie na szwank czyjegoś zdrowia lub życia. Każdy akt kupna/sprzedaży jest transakcją, w której sprzedający zobowiązuje się przekazać klientowi określone dobra, kupujący zaś zobowiązuje się uiścić za nie określoną opłatę. Kupujący nie musi w momencie zakupu sprawdzać, czy dane dobro jest zgodne z opisem będącym podstawą umowy, podobnie jak sprzedający nie musi sprawdzać, czy banknoty, które otrzymał, nie są podrobione. Jeśli jeden z nich odkryje po fakcie, że został oszukany, ma prawo zażądać zwrotu pieniędzy/towaru i odszkodowania.

Zgodność z opisem oznacza, że, o ile producent tego nie zastrzeże, produkt musi posiadać cechy, które w danej społeczności uznaje się za typowe dla danej kategorii produktów. Gdy zamawiam kawę w kawiarni, spodziewam się otrzymać gorącą, zaparzoną w ekspresie kawę podaną w filiżance. Jeśli dostanę zimną kawę, kawę rozpuszczalną lub kawę podaną w plastikowym kubku, mam prawo odmówić uiszczenia zapłaty, gdyż właściciel kawiarni złamał zasady umowy, na którą obaj się zgodziliśmy, gdy kelnerka zapytała: „Co podać?”, a ja odpowiedziałem „Kawę”. Sprzedawca wyrobów spożywczych – jest to implicytnie założone w naszej kulturze – sprzedaje coś, co w jego przekonaniu nadaje się do zjedzenia i spożywane w normalnych ilościach, nie powoduje negatywnych konsekwencji zdrowotnych. Jeśli sprzedawca wie, że dany produkt zawiera substancje potencjalnie szkodliwe, powinien poinformować o tym klienta. Przykładowo, sprzedawcy alkoholu lub papierosów będą musieli informować o skutkach ubocznych sprzedawanych produktów, nie dlatego, że stanowić będzie tak odgórnie uchwalone prawo, ale dlatego że jeśli nie będą tego robić, klienci będą mogli ich pozwać za narażenie ich na utratę zdrowia. Dotyczyłoby to także produktów, które mogą okazać się niebezpieczne dla użytkowników. Sprzedając samochód, producent domyślnie sugeruje, że używany we właściwy sposób nie powinien doprowadzić do żadnych niebezpiecznych sytuacji. Choć prawo nakładające na producentów konieczność spełniania określonych norm bezpieczeństwa nie będzie istniało, normy takie będą przestrzegane, gdyż ci, którzy dopuszczą się zaniedbania, będą pozywani i tracić będą wielkie sumy pieniędzy, ryzykując ponadto inne formy kary, łącznie z tymi najbardziej surowymi. Jest oczywiste, że poszczególne części samochodu się zużywają i po pewnym czasie mogą zawieść, konsument nie może oskarżyć producenta samochodu, że wpadł w poślizg w wyniku jazdy na startych oponach. Dlatego producenci samochodów będą starali się informować klientów o tym, jakie zasady bezpieczeństwa związane są z korzystaniem z danego modelu samochodu i wskazywać na moment, w którym nie dają gwarancji na jego bezpieczne funkcjonowanie. Przykładowo, producent może wskazać, że samochód powinien dobrze działać – przy właściwym używaniu – przez x lat, jeśli części a, b, c i d, będą wymieniane odpowiednio często. Po upływie tego czasu, samochodu można używać, jednak producent nie będzie odpowiadał za szkody powstałe w wyniku jego użytkowania. Wydaje się, że byłoby w interesie producentów, by okres x był wystarczająco długi, by klienci zdecydowali się na kupno, wystarczająco zaś krótki, by cena samochodu nie stała się przesadnie wysoka. Duża część zasad bezpieczeństwa (ta część, którą określić można jako racjonalną), które teraz wymuszane są aktualnie przez państwo, byłyby w systemie libertariańskim, wymuszone bądź przez lęk sprzedawców przed pozwem, bądź przez chęć uczynienia zadość oczekiwaniom klientów. Im większe ryzyko związane ze sprzedażą danego produktu, tym większa chęć ubezpieczenia się producenta/sprzedawcy, a więc tym większa staranność w informowaniu klientów o możliwych problemach, które mogą wyniknąć z korzystania z produktu. Z tego względu szczególnie istotna byłaby kontrola nad lekami. Wprowadzenie na rynek leku, który posiada negatywne konsekwencje zdrowotne (lub błędne opisanie tych konsekwencji na dołączonej ulotce – lek nie wywołuje jakichś skutków ubocznych 1 na 10000 razy, ale 1 na 100 razy) oznacza konieczność nie tylko opłacenia wysokiego odszkodowania, ale być może także odpowiedzialność karną za doprowadzenie kogoś do utraty zdrowia lub życia, za co grozić mogą najwyższe kary. Efektem byłaby rygorystyczna kontrola produktów przez producentów, którzy chcieliby uniknąć kar i wypłacania odszkodowań. Ponieważ zasady te byłyby restrykcyjnie wymuszane przez agencje ochrony w anarchokapitalizmie lub sądy w państwie minimalnym, wszelkiego rodzaju produkty byłyby dokładnie opisane, by uniknąć kosztownych odszkodowań za oszustwo. Przykładowo, producenci z branży spożywczej, którzy nie opisywaliby swych produktów, byliby pozywani za wykorzystywanie składników, które klienci uznają za niezgodne z umową, przez co w samorzutny sposób wytworzyłyby zasady obligujące producentów do informowania o dokładnym składzie danego produktu (czy w wypadków innych typów dóbr – o zasadach bezpieczeństwa związanych z korzystaniem zeń). Ze względu na wymóg zgodności sprzedawanych produktów z opisem producenci nie tylko baliby się oszukiwać, ale również staraliby się jak najdokładniej informować konsumentów o cechach danego produktu.

Zalety wolnorynkowej produkcji jakości i bezpieczeństwa produktów

[edytuj]

W ładzie wolnościowym reguły wymuszające dbanie o jakość produktów działałyby niejako w odwrotnym kierunku niż dzieje się to w ładzie państwowym. Producenci tworzyliby określone normy, by (a) nie stracić klientów, (b) nie zostać przez nich pozwanym za narażenie na utratę zdrowia lub życia. W systemie państwowym producenci muszą stosować się do reguł ustalonych przez państwo, gdyż ich łamanie sprawić może, że zostaną na nich nałożone określone kary. Twórcą przepisów jest państwo, a powodem, dla których przedsiębiorcy je wdrażają – lęk przed karą ze strony państwa. Różnica między oboma metodami produkcji standardów jakości jest znacząca.

W systemie państwowym reguły tworzone są przez instytucje, w których funkcjonowanie nie jest wpisana żadna ekonomiczna motywacja, by działać w zgodzie z potrzebami klientów i możliwościami producentów. Reguły te projektowane są przez zewnętrznych względem danego obszaru produkcji urzędników, którzy nie mogą korzystać z wiedzy, którą posiadają osoby projektujące najnowsze produkty. Państwowe regulacje dotyczące jakości będą zazwyczaj: (a) Zbyt surowe – państwo może narzucić tak wyśrubowane normy jakości, że zwiększą one wprawdzie poziom bezpieczeństwa, odbędzie się to jednakże kosztem niewspółmiernego podniesienia cen. Nakładając zbyt surowe regulacje, państwo ogranicza wybór konsumenta między tańszym produktem o niższej jakości a droższym produktem o wyższej jakości. Bardzo często klienci nie potrzebują większej jakości, bardziej zainteresowani są bowiem niską ceną. Ponieważ różne osoby mają różne potrzeby odnośnie relacji jakości/bezpieczeństwa do ceny – decyzja o tym, jak powinna wyglądać ta relacja, powinna zostać oddana w ręce konsumentów. (b) Zbyt łagodne – dotyczy to zarówno regulacji, jak i kar. Jeśli standardy narzucane przez państwo są zbyt łagodne, naraża to na ryzyko konsumentów, którzy nie mogą dochodzić swoich praw, gdyż producenci dopełnili narzuconych przez państwo zasad bezpieczeństwa. Jeśli kary są zbyt łagodne, podmiotom opłaca się oszukiwać, gdyż zyski z oszustwa są większe niż wysokość kary (pomnożonej przez prawdopodobieństwo jej egzekucji). (c) Nieadekwatne – przepisy mogą być zupełnie nieadekwatne, co spowoduje, że producenci miast przeznaczać pieniądze na realną kontrolę jakości, marnować je będą na spełnianie państwowych standardów.

Nieadekwatność, zbytnia surowość lub zbytnia łagodność są nieodmiennymi cechami państwowych regulacji, gdyż regulacje te mają charakter postafaktycznych (zorientowanych na przeszłość) odgórnych narzuceń opartych na średnich i agregatach. Jednak jakość i bezpieczeństwo nie są czymś zewnętrznym wobec procesu rynkowego, ale czymś, co powstawać winno na rynku wraz z danym produktem, by producent mógł – projektując standardy jakości i bezpieczeństwa – uwzględnić specyficzną, lokalną wiedzę na temat produktu i procesu jego produkcji, w której posiadaniu jest wyłącznie on. Jak wskazuje Aaron Wildavsky: „Bezpieczeństwo jest efektem procesu odkrywania. Próbować skrócić ten konkurencyjny, ewolucyjny, oparty na próbach i błędach proces poprzez skupienie się na jego ostatecznym efekcie, bezpieczeństwie, bez zapewnienia odpowiednich środków – zdecentralizowanych metod poszukiwania rozwiązań – jest skazane na porażkę”. Zasady bezpieczeństwa – jak praktycznie każde inne dobro – będą efektywniej produkowane przez prywatne podmioty (które mogą korzystać z lokalnej rozproszonej wiedzy i są dyscyplinowane mechanizmem zysków i strat) niż przez centralnego planera.

Prywatne firmy kontrolujące jakość

[edytuj]

Nic nie stoi na przeszkodzie, by państwowe instytucje stojące na straży jakości produktów zastąpione zostały instytucjami prywatnymi. Rozkwit tego typu instytucji (firm lub dobrowolnych stowarzyszeń) jest tym bardziej prawdopodobny, że istnieją one nawet teraz, konkurując z instytucjami państwowymi (co jest tym bardziej godne podziwu, że instytucje państwowe rozdają swój produkt za darmo). Celem działań takich instytucji byłoby dbanie o jakość produktów na tym obszarze, który nie byłby wystarczająco dyscyplinowany z jednej strony przez mechanizm samo wymuszania, z drugiej zaś przez groźbę pozwania w przypadku złamania zasad umowy.

Załóżmy, że jakaś restauracja nie dba o zasady higieny. Bojąc się milionowego pozwu i odpowiedzialności karnej za zatrucie klientów, przestrzega ogólnych zasad, ale ignoruje pomniejsze (ich złamanie może grozić odszkodowaniem, istnieje jednak małe prawdopodobieństwo, że zostanie złapana i ukarana). Klientom, którzy wybierają z pośród wielu restauracji, trudno byłoby określić, która z nich restrykcyjnie pilnuje norm higieny, która zaś nie, dlatego będą szukali metod pozwalających zdobyć pewność, że otrzymują posiłki przygotowane w higieniczny sposób. Ponieważ będzie istniał popyt na informację konsumencką, pojawią się firmy, których celem będzie dostarczenie tej informacji. Restauracje, które przestrzegają norm higieny, byłyby zainteresowane współpracą z takimi firmami i chętnie wpuszczałyby ich kontrole – tym sposobem mogłyby zagwarantować/zasygnalizować swym klientom wysoką jakość produktu. To postawi firmy, które nie zgadzają się na kontrole w trudnej sytuacji. Czy fakt, że nie wpuszczają kontrolerów, oznacza, że mają coś do ukrycia? Klienci mogliby zdecydować, czy wolą jeść w restauracji regularnie badanej przez prywatną firmę atestującą, czy w restauracji, która nie chciała wpuścić na swój teren żadnej organizacji tego typu. Firmy takie mogłyby dodatkowo świadczyć usługi powiązane z badaniem jakości i bezpieczeństwa, przykładowo ktoś, kto ma wątpliwości co do jakości jedzenia w danej restauracji (czy jakichkolwiek produktów żywieniowych), mógłby kazać ją przebadać w danej firmie – jeśli znajdowałyby się w niej ponadprzeciętne ilości szkodliwych substancji, dawałoby mu to prawo na zaskarżenia tej restauracji czy firmy.

Firmy i organizacje dbające o prawa konsumenckie powstawałyby wszędzie tam, gdzie jakość i bezpieczeństwo są dla klientów ważne, a gdzie zawodzić zdają się dyscyplinujące mechanizmy rynku czy systemu prawnego. Wydaje się, że obszary te stanowią marginalną część wszystkich transakcji rynkowych i organizacje tego typu z łatwością poradziłyby sobie z nimi. Warto również zauważyć, że firmy, które opierają swą działalność na tworzeniu produktów wysokiej jakości, byłyby zainteresowane wspieraniem takich organizacji, organizacje te miałyby bowiem na celu wyłowienie z rynku tych firm, które w największym stopniu dbają o jakość i bezpieczeństwo swych produktów. Takie firmy mogłyby być również wspierane przez konkretnych klientów, którzy wynajmowaliby je np. Po to, by uzyskać opinie na temat konkretnego sprzedawcy, producenta. I wreszcie organizacje takie mogłyby być wspierane tak, jak wspierane byłyby fundacje charytatywne czy fundacje wspierające kulturę lub naukę – społeczeństwo rozpoznałoby bowiem zyski płynące z istnienia tego typu organizacji.

Podsumowanie Istnieją trzy powody, dla których nie powinniśmy przejmować się problemem jakości/bezpieczeństwa produktów w ładzie libertariańskim: (1) Olbrzymia część troski o jakość/bezpieczeństwo wymuszana jest przez sam mechanizm rynkowy dzięki konkurencji i samo wymuszającym się kontraktom. (2) Firmy, które oszukują swoich klientów, sprzedając produkty niezgodne z opisem czy produkty zagrażające zdrowiu i życiu obywateli, byłyby pozywane i musiałyby płacić odszkodowania, a w bardziej drastycznych wypadkach, ich pracownicy pociągnięci byliby do odpowiedzialności karnej. (3) O jakość/bezpieczeństwo tych produktów, które nie są gwarantowane przez mechanizm samo wymuszających się kontraktów czy groźbę procesu lub odszkodowania dbać mogłyby prywatne firmy lub organizacje konsumenckie, sprzedające swoją wiedzę lub utrzymujące się z dobrowolnych składek. Wydaje się, że jakość/bezpieczeństwo produktów byłoby wyższe w ładzie libertariańskim, który pozwoliłby działać wszystkim tym trzem mechanizmom, których działania ograniczone są aktualnie przez państwo, które ogranicza zakres działania wolnego rynku, uniemożliwia swobodne dochodzenie praw przez oszukane jednostki i wreszcie – odbierając ludziom pieniądze – odbiera im fundusze, które mogliby przeznaczyć na wspieranie prywatnych firm/instytucji zajmujących się dbaniem o jakość/bezpieczeństwo produktów.

Opieka zdrowotna

[edytuj]

Niniejszy tekst jest częścią szerszego projektu: próby wyobrażenia sobie, jak funkcjonowałaby całkowicie prywatna opieka medyczna (CPOM). Projekt ten zakłada wycofanie się państwa z produkcji, finansowania oraz kontroli jakości usług i produktów medycznych. W systemie CPOM usługi medyczne produkowane byłyby w głównej mierze przez konkurujące ze sobą o względy klientów prywatne podmioty. Konsumenci kupowaliby usługi medyczne samodzielnie, bez pomocy ze strony państwa. Możliwość efektywnego funkcjonowania takiego systemu rodzi wiele wątpliwości. Jak opłacano by usługi medyczne? Czy rynek usług medycznych jest typowym rynkiem, czy charakteryzuje się jakimiś anomaliami, które mogłyby uniemożliwić jego efektywne funkcjonowanie w całkowicie prywatnej wersji? W jaki sposób zapewniano by jakość wobec braku kontroli ze strony państwa? Jak kształtowałyby się ceny usług medycznych? Czy przeciętną jednostkę byłoby na nie stać? W niniejszym tekście interesuje nas kwestia finansowania usług medycznych. Sugerujemy, że finansowanie to odbywałoby się za pomocą ubezpieczeń oraz opłat bezpośrednich. Pokazujemy, że odpowiednio zaprojektowane ubezpieczenia medyczne są w stanie rozwiązać jeden z najbardziej istotnych problemów CPOM — problem uprzednio istniejących chorób.

Opłaty bezpośrednie. Abonament

[edytuj]

Jednorazowe opłaty płacone w zamian za wykonanie określonej usługi są najprostszą i najbardziej efektywną metodą finansowania usług medycznych. Opłaty bezpośrednie mogą być z powodzeniem stosowane w przypadku usług (lub produktów), które są relatywnie tanie i/lub da się oszacować, jaką ich ilość jednostka będzie potrzebowała w kolejnych etapach życia, co umożliwia odłożenie odpowiedniej puli pieniędzy. Za pomocą opłat bezpośrednich byłby prawdopodobnie:

– wizyty u lekarza rodzinnego i specjalistów,

– leki służące do leczenia niegroźnych chorób (np. leki na grypę) i tanie leki/produkty medyczne stosowane w leczeniu chorób przewlekłych,

– mniej skomplikowane procedury diagnostyczne i procedury diagnostyczne niepowiązane z diagnozowaniem i monitorowaniem chorób przewlekłych (rutynowe badania krwi, badanie EKG, USG, RTG, rezonans magnetyczny przy urazie ortopedycznym itd.),

– niektóre zabiegi czy operacje, zwłaszcza u pacjentów zdrowych, nieobciążonych chorobami przewlekłymi (np. operacja przepukliny czy wyrostka robaczkowego),

– opieka dentystyczna itp.

Wydaje się, że nie jest uzasadnione ekonomicznie, by usługi te sprzedawane były w formie ubezpieczenia (Schansberg, 2014). Ubezpieczenia wiążą się z istotnymi kosztami zapośredniczenia (oprócz producenta usług medycznych zarobić musi również ubezpieczyciel) oraz kosztami administracyjnymi (proces określania prawdopodobieństwa wystąpienia zdarzenia, ustalania odpowiedniej wysokości składki ubezpieczeniowej jest kosztowny). Co więcej, w przypadku usług opłacanych bezpośrednio pacjent może przeważnie wybierać z większego wachlarza usług, co wiąże się z niższymi kosztami. W interesie konsumenta jest więc, by jak najwięcej usług opłacać za pomocą opłat bezpośrednich. W tym momencie nie jesteśmy w stanie określić, jakie dokładnie procedury finansowane byłyby za pomocą opłat bezpośrednich, możemy jednak spekulować, że ich zakres byłby szeroki. Im bogatsze społeczeństwo i im relatywnie niższe ceny usług medycznych, tym większą ich część opłacano by w ten sposób.

Mniej istotną metodą opłacania usług medycznych byłby abonament medyczny. W przypadku abonamentu konsument płaci dostawcy usług medycznych określoną kwotę pieniędzy, otrzymując w zamian dany pakiet procedur, które może wykorzystać w opłaconym okresie: obejmowałby on np. wizyty u lekarza rodzinnego, wizyty u specjalistów, podstawowe badania itd. Abonament, mimo że przypomina ubezpieczenie, bliższy jest w swym charakterze opłatom bezpośrednim: zamiast płacić oddzielnie za pojedynczą procedurę, płacimy większą kwotę pieniędzy, która uprawnia nas do korzystania (jeśli wystąpi taka potrzeba) z określonej puli procedur w danym okresie. Zaletą abonamentu może być możliwość zaoferowania niektórych procedur w niższych cenach (sprzedawca abonamentu będzie mógł skuteczniej negocjować ceny z dostawcami/podwykonawcami), zwiększenie finansowej płynności jednostki zdrowia, jak również zniwelowanie u klientów międzyokresowych fluktuacji wydatków związanych z chorowaniem (zamiast płacić więcej w okresie choroby, płacimy płaską stawkę przez cały rok).

Ubezpieczenie medyczne. Problem istniejących uprzednio chorób

[edytuj]

O ile opłaty bezpośrednie oraz abonament są dobrą metodą finansowania relatywnie tanich usług medycznych, nie nadają się do finansowania leczenia poważniejszych chorób, których koszty leczenia są w wielu przypadkach zbyt duże, by jednostki mogły je pokryć ze swoich oszczędności. Rozwiązaniem tego problemu jest ubezpieczenie medyczne: jeśli w jakiejś grupie tylko część jednostek zapadnie na chorobę, której leczenie będzie bardzo kosztowne, dla wszystkich jednostek z tej grupy, które nie chcą ryzykować, że znajdą się w sytuacji bez środków na leczenie, racjonalnym jest złożyć się do wspólnej puli, z której opłacane będzie leczenie tych (spośród składających się), którzy zachorują. W zamian za określoną opłatę ubezpieczyciel zobowiązywałby się pokrywać koszty leczenia wymienionych w umowie chorób, na które pacjent zapadłby w okresie ubezpieczenia. Ubezpieczenie takie określać będziemy mianem podstawowego ubezpieczenia zdrowotnego (PUZ). Zauważmy, że w przypadku tego typu ubezpieczeń, wysokość składek ubezpieczeniowych nie jest równa dla wszystkich, ale zależy od przewidywanych wydatków medycznych w okresie ubezpieczeniowym.

Co jednak stałoby się, gdyby ktoś zachorował na chorobę zwiększającą ryzyko wydatków zdrowotnych w przyszłości? Zgodnie z umową ubezpieczyciel pokrywałby bieżące koszty leczenia. Gdyby jednak osoba ta chciała wykupić kolejne ubezpieczenie, wysokość składki ubezpieczeniowej mogłaby radykalnie wzrosnąć — wzrosłoby bowiem prawdopodobieństwo skorzystania w najbliższym okresie z kosztownych usług medycznych. Wyobraźmy sobie, że u mężczyzny, który wykupił PUZ, po około pół roku trwania umowy wykryto nowotwór. Zgodnie z umową ubezpieczyciel pokryłby koszty leczenia (operacji, radioterapii, chemioterapii, rehabilitacji), jednak w momencie, w którym okres ubezpieczeniowy by minął i mężczyzna chciałby wykupić nowe PUZ, proponowana przez ubezpieczyciela wysokość składki wzrosła wielokrotnie, gdyż zachorowanie na nowotwór radykalnie zwiększa prawdopodobieństwo skorzystania w najbliższym okresie z kosztownych usług medycznych: po pierwsze, choroba może nawrócić, po drugie, radykalne leczenie nowotworu mogła nadwyrężyć zdrowia pacjenta, tak że będzie on bardziej podatny na kolejne choroby. Problem ten określa się mianem problemu istniejących uprzednio chorób (ang. pre-existing conditions).

Intuicyjnie nasuwającym się rozwiązaniem tego problemu mogłoby być długoterminowe ubezpieczenie medyczne. Klient podpisywałby umowę, w której ubezpieczyciel zobowiązywałby się pokrywać jego wydatki medyczne przez całe życie, on zaś zobowiązywałby się do płacenia składki, która ustalana byłaby przez podzielanie jego spodziewanych wydatków medycznych przez całe życie przez spodziewaną liczbę lat (lub miesięcy) życia. Tym sposobem klient nie musiałby obawiać się poważnej choroby, ponieważ ubezpieczyciel nie mógłby podnieść ustalonej wcześniej składki ubezpieczeniowej. Rozwiązanie to jest jednakże problematyczne, gdyż działająca w tak długiej perspektywie czasowej firma ubezpieczeniowa miałaby problem zarówno z określeniem średnich przewidywanych wydatków na leczenie, jak i z ustaleniem z góry przysługujących pacjentom koszyków świadczeń. Na oba te elementy — średnie wydatki na leczenie i możliwe do zaoferowania koszyki usług — wpływa bowiem duża liczba dynamicznie zmieniających się czynników takich jak: rozwój wiedzy medycznej, rozwój technologii, zmiany w metodach zarządzania i prowadzenia działalności ubezpieczeniowej i wreszcie wszelkiego rodzaju zmiany w prawno-gospodarczo-społecznym środowisku, wewnątrz którego działają strony rynkowej wymiany.

Rozwiązaniem tego problemu może być seria krótkoterminowych kontraktów, zaprojektowanych w ten sposób, by po zakończeniu jednego kontraktu istniały symetryczne zachęty dla ubezpieczyciela i ubezpieczającego się, by podpisać kolejny kontrakt, niezależnie od tego, co wydarzy się w okresie trwania wcześniejszego kontraktu. Takie rozwiązania przedstawili w 1995 roku Pauly, Kunreuther i Hirth, opisując model ubezpieczenia z gwarancją odnawialności (Pauly, Kunreuther, Hirth, 1995), oraz Cochrane, który zaproponował model ubezpieczenia od zmiany statusu zdrowotnego (Cochrane, 1995).

Ubezpieczenie zdrowotne z gwarancją odnawialności

[edytuj]

W przypadku ubezpieczenia zdrowotnego z gwarancją odnawialności (UZGO) podstawowa składka ubezpieczeniowa powiększona byłaby o dodatkową opłatę, która gwarantowałaby pacjentowi, że jeśli zachoruje w danym okresie ubezpieczeniowym, będzie mógł w przyszłości wykupić — u tego samego ubezpieczyciela — kolejne ubezpieczenie w cenie, jaką zapłacą osoby, które nie zachorowały. Klienci płaciliby więc nie tylko za leczenie chorób, na które mogą zachorować w danym okresie ubezpieczeniowym, ale również nadpłacaliby (ang. front loading) pewną sumę pieniędzy, by zabezpieczyć się przed ryzykiem zwiększenia ich przyszłych składek ubezpieczeniowych w wyniku zachorowania. Nadpłaty wykorzystywane byłyby do pokrycia kosztów długoterminowego (wykraczającego poza okres PUZ) leczenia osób, które zachorowały w danym okresie ubezpieczeniowym. W ten sposób podczas grupowania tych osób w jednej puli z osobami zdrowymi, te ostatnie nie musiałyby już ponosić dodatkowych kosztów leczenia osób chorych i nie miałyby zachęt ekonomicznych do opuszczenia takiej puli.

Jeśli w trakcie okresu ubezpieczeniowego klient nie zachorowałby na żadną poważną chorobę, mógłby albo pozostać u obecnego ubezpieczyciela, albo ubezpieczyć się w innej firmie, jeśli zaoferowałaby mu ona korzystniejszą umowę. Jeśli jednak zachorowałby, byłby „zmuszony” pozostać u pierwotnego ubezpieczyciela, tylko bowiem on gwarantowałaby mu odnawialność polisy ubezpieczeniowej po stawkach, które płacą osoby z grupy niskiego ryzyka. Oczywiście, jeśli z biegiem czasu zdrowie tej osoby polepszyłoby się, mogłaby ona rozważyć zmianę ubezpieczyciela. Brak możliwości zmiany ubezpieczyciela w przypadku UZGO może stwarzać ryzyko, że firma ubezpieczeniowa będzie źle traktować klientów, którzy będą „skazani na jej usługi”. Jednak firma, która źle traktowałaby takich klientów, nie tylko narażona byłaby z ich strony na pozew o niedopełnienie zasad umowy (obowiązek zapewnienia takich samych koszyków świadczeń w takich samych cenach osobom chorym i zdrowym), ale odstraszałaby również obecnych i potencjalnych klientów niskiego ryzyka.

Gwarancja odnawialności nie oznacza stałej składki przez całe życie. Wysokość składki na UZGO byłaby określana przez średnie oczekiwane wydatki zdrowotne w danym okresie ubezpieczeniowym oraz dodatkową kwotę, którą uzyskamy po przemnożeniu prawdopodobieństwa przejścia do grupy wysokiego ryzyka w danym okresie ubezpieczeniowym przez wszystkie przyszłe „nadmiarowe” dopłaty w stosunku do składek zdrowotnych płaconych w przyszłości przez zdrowe osoby.

Przedstawiony powyżej model nie ma charakteru czysto teoretycznej spekulacji. Rynek prywatnych ubezpieczeń w Stanach Zjednoczonych w dużym stopniu wykorzystuje model UZGO. Jak wskazują Kunreuther i Pauly, 80% ubezpieczeń sprzedawanych w USA zawierało gwarancję odnawialności zanim zaczęło to być wymagane prawem (Kunreuther, Pauly, 2005).

Ubezpieczenie od zmiany statusu zdrowotnego

[edytuj]

W modelu zaproponowanym przez Cochrane’a klient wykupuje dwa niezależne od siebie ubezpieczenia: podstawowe ubezpieczenie zdrowotne (PUZ) oraz ubezpieczenie od zmiany statusu zdrowotnego (UZS). Funkcją UZS jest zabezpieczenie klienta przed ponadstandardowym wzrostem składek medycznych w wyniku zachorowania w trakcie trwania PUZ. Jeśli klient zachorowałby na chorobę, w wyniku której musiałby w kolejnych latach płacić wyższe składki (od tych, które płaciłby, gdyby nie zachorował), ubezpieczyciel szacowałby przyszłe koszty leczenia i wpłacałby na specjalne konto klienta (służące wyłącznie do rozliczeń tego typu) różnicę między przewidywanymi składkami a składkami, które klient płaciłby, gdyby nie zachorował. Gdyby klient chciałby wykupić PUZ na kolejny okres ubezpieczeniowy w innej firmie, zgromadzone na koncie środki pozwalałyby mu wykupić PUZ w niskiej cenie, nawet gdyby w wyniku choroby wysokość składki wzrastałaby kilku- czy kilkunastokrotnie. Dla konkurujących ze sobą na rynku ubezpieczycieli osoba, która zachorowała na poważną chorobę, nie byłaby złym ryzykiem, którego należy za wszelką cenę unikać, ale — ze względu na zgromadzone na jej koncie pieniądze — potencjalnym cennym klientem.

Jednym z narzędzi, którym mogliby się posługiwać ubezpieczyciele, aby ułatwić sobie szacowanie przyszłych kosztów leczenia, byłyby kategorie zdrowotne przypisywane pacjentowi na podstawie jego aktualnego stanu zdrowia, uzupełniane o inne zmienne np. wiek czy informacje o udziale w programach profilaktycznych. Przykładowo, zdrowa osoba znajdowałaby się w kategorii 1 (w skali od 1 do 10), w efekcie zachorowania na poważną chorobę mogłaby przejść np. do kategorii 3, w efekcie czego ubezpieczyciel zabezpieczałby na jej koncie środki konieczne do opłacania przewidywanych składek dla osób z 3 kategorii zdrowotnej.

Zgodnie z wcześniejszym kontraktem pieniądze na tym koncie mogłyby służyć tylko i wyłącznie na potrzeby ubezpieczeń, nie byłoby możliwości wydania ich na bieżące potrzeby. Według Cochrane’a musiałoby tak być z trzech powodów: (1) duże kwoty przelewane na zwykłe konto stwarzałyby zachętę do oszustw (np. przedstawienia fałszywej diagnozy i ucieczki z dużą kwotą pieniędzy), (2) ludzie, którzy otrzymaliby jednorazowo na konto duże kwoty, mogliby wydać je szybko na coś innego i stracić możliwość wykupienia kolejnego ubezpieczenia, co byłoby niekorzystne dla ubezpieczyciela, (3) ubezpieczyciele chcieliby, aby środki na indywidualnym koncie były zabezpieczone na wypadek, gdyby stan zdrowia klienta uległ poprawie. Gdyby klient odzyskał zdrowie (a tym samym przewidywane koszty leczenia uległyby istotnemu zmniejszeniu), środki będące na indywidualnym koncie ubezpieczeniowym wędrowałyby w odwrotnym kierunku, tj. wracałyby na konto firmy ubezpieczeniowej. W takiej sytuacji klient nie miałby już środków na koncie, ale mógłby bez większych problemów znaleźć innego ubezpieczyciela, gdyż ponownie znalazłby się w kategorii niskiego ryzyka zdrowotnego.

Jak zmieniałaby się wysokość składek w ciągu życia

[edytuj]

Wspomniane wcześniej UZGO konceptualnie stanowi połączenie PUZ oraz UZS, różnica polega na tym, że w pierwszym przypadku klient w razie zmiany statusu zdrowotnego otrzymuje kontraktowe zobowiązanie do zapewnienia określonego produktu ubezpieczeniowego, w drugim zaś pewną kwotę pieniędzy na specjalne konto. Nie będzie błędem założenie, że łączna wysokość UZGO w pewnym przybliżeniu oddaje łączną wysokość PUZ + UZS.

Wysokość składki na PUZ powoli rosłaby wraz z wiekiem. Prawdopodobieństwo, że młoda osoba zachoruje na chorobę wymagającą kosztownego leczenia jest niewielkie i systematycznie zwiększa się z biegiem lat. Podobnie wyglądałaby sytuacja w przypadku UZS. Na wysokość UZS wpływają dwa czynniki: prawdopodobieństwo przejścia w danym roku do wyższej kategorii zdrowotnej (P) oraz przewidywane zwiększenie kosztów składki (ZKS) ubezpieczeniowej do końca życia w wyniku przejścia do wyższej kategorii zdrowotnej. P będzie bardzo niskie w młodości i będzie systematycznie rosło wraz z wiekiem. Równocześnie, jeśli młoda osoba zachoruje na poważną chorobę, będzie na nią średnio chorować (generując koszty) dłużej niż osoba starsza. ZKS będzie się więc obniżać wraz z wiekiem. Upraszając nieco, można powiedzieć, że wzrost P będzie równoważył spadek ZKS i na odwrót, wypłaszczając krzywą wzrostu UZS. Wartość ZKS może wydawać się bardzo duża dla młodej osoby. Należy jednak pamiętać o czynnikach ograniczających tę kwotę. Średni czas utrzymywania się nadzwyczajnie dużych kosztów leczenia to 4 lata, potem wydatki znacznie się obniżają (Eichner, McClellan, Wise, 1998). Wynika to z dwóch czynników: (1) Ludzie, którzy przeszli do kategorii wysokiego ryzyka, zazwyczaj żyją o wiele krócej niż ludzie, którzy znajdują się w kategorii niskiego ryzyka. Zdarzają się przypadki osób, które żyją bardzo długo z jakąś generującą ogromne wydatki zdrowotne chorobą, jednak nie jest to sytuacja statystycznie typowa. (2) Statystycznie leczenie poważnych chorób jest najdroższe w okresie ich rozpoznania i tuż po, a z biegiem czasu tanieje. Dla większości chorób wydatki obniżają się z czasem, choroba wykryta w ciągu ostatnich 5 lat generuje wyższe koszty niż choroba wykryta dawniej niż 5 lat (wyjątkami są podwyższone wartości lipidów, nadciśnienie i niewydolność serca) (Herring, Pauly, 2006). Kilka powodów może składać się na ten obraz. Wiele chorób w początkowej fazie wymaga rozległej diagnostyki, hospitalizacji, kosztownego leczenia operacyjnego, by następnie — jeśli choroba została opanowana — być dużo mniejszym nakładem środków kontrolowane. W przypadku niektórych schorzeń po pewnym czasie wyczerpują się możliwości terapeutyczne. Czasem choroba wchodzi w stadium remisji. Wydaje się, że osoba, która w bardzo młodym wieku zachorowała na bardzo poważna chorobę wymagająca bezustannego drogiego leczenia i która równocześnie żyje bardzo długo, jest statystycznym wyjątkiem.

Sumując dynamikę zmiany składek na PUZ i UZS, można powiedzieć, że całkowita składka ubezpieczeniowa będzie stopniowo, ale nie drastycznie, rosnąć wraz z wiekiem. Przewidywania te potwierdzają analizy Pauly’ego i Herringa, którzy badali dynamikę zmian składek ubezpieczeniowych w przypadku funkcjonujących w USA ubezpieczeń z gwarantowaną odnawialnością (Herring, Pauly, 2006).

Inne typy ubezpieczenia: ubezpieczenie kwotowe i prenatalne

[edytuj]

Na rynku pojawiłyby się z pewnością również inne typy ubezpieczenia. Ubezpieczenie kwotowe, wykupywane równolegle z UZGO lub UZS, gwarantowałoby, że w przypadku zachorowania na poważną chorobę pacjent otrzymywałby dodatkową sumę pieniędzy, która pomagałaby mu przejść finansowo trudny okres.

Innym typem ubezpieczenia medycznego mogłoby być ubezpieczenie prenatalne. Pozwalałoby ono zagwarantować opiekę medyczną dla nowo narodzonego dziecka, gdyby urodziło się ono z poważną chorobą lub było trwale upośledzone. Rodzice mogliby wykupywać takie ubezpieczenie w momencie zajścia kobiety w ciążę. Gdyby dziecko rodziło się chore, ubezpieczyciel byłby zobowiązany płacić za jego leczenie lub przelewałby na specjalne konto odpowiednią sumę pieniędzy, za pomocą których rodzice mogliby to leczenie opłacać. Pojawia się tu potencjalny problem polegający na tym, że ubezpieczyciele mogliby żądać wykonania badań genetycznych płodu i następnie odmawiać ubezpieczenia w przypadku płodów obarczonych wadami, co praktycznie zmuszałoby rodziców do dokonania aborcji. Problem ten mógłby być rozwiązany przez wykupywanie ubezpieczenia przed poczęciem dziecka (ubezpieczenie prekoncepcyjne).

Ponieważ prawdopodobieństwo pojawienia się różnych chorób u dziecka jest w części zależne od genów rodziców, ubezpieczyciel mógłby proponować rodzicom wykonanie testów genetycznych i różnicować stawkę ubezpieczenia w zależności od prawdopodobieństwa wystąpienia poważnych wrodzonych chorób. W efekcie istniałaby silna presja ekonomiczna, by pary, które ze względów genetycznych mają dużą szansę na spłodzenie dziecka obarczonego dużym ryzkiem zachorowania, unikały macierzyństwa (i decydowały się np. na adopcję).

Czy ludzi byłoby stać na opiekę medyczną w systemie CPOM?

[edytuj]

Pokazaliśmy, w jaki sposób usługi medyczne mogłyby być finansowane na wolnym rynku. Czy jednostki byłoby jednak stać na opłacenie tych usług? Pytanie to zdaje się zasadne, gdyż koszty opieki medycznej wydają się bezustannie rosnąć, media zaś raz po raz informują o astronomicznych wycenach poszczególnych procedur w systemach posiadających elementy rynkowe (USA). Nie ma tu miejsca, by odpowiedzieć wyczerpująco na to pytanie, zasugerujemy jedynie, jak odpowiedź ta mogłaby wyglądać. W naszym przekonaniu przeciętnie produktywne jednostki nie miałyby problemu z zakupem usług medycznych, gdyż ich koszty byłyby w przypadku CPOM radykalnie niższe niż w systemie państwowym. Wynikałoby to z 3 czynników:

1. Urynkowienie produkcji opieki medycznej oznaczałoby odejście od nieefektywnego systemu centralnego planowania na rzecz systemu opartego na konkurencji, który umożliwiałby wykorzystanie systemu cen jako narzędzia koordynacji. Konkurencja między producentami stworzyłaby odpowiednie zachęty ekonomiczne do zwiększania jakości, obniżania cen i wprowadzania innowacji, system cen z kolei umożliwiałby racjonalną alokację zasobów w oparciu o kalkulację ekonomiczną. Konkurencję wygrywaliby producenci, którzy potrafiliby zoptymalizować proces produkcji, zminimalizować nieefektywności i biurokrację, najlepiej wykorzystywać zasoby i stworzyć najlepsze produkty/usługi.

2. Jeżeli CPOM zostałaby wprowadzona równolegle z innymi reformami wolnorynkowymi (wycofaniem państwa z kontroli nad gospodarką oraz radykalnym obniżeniem podatków), możemy liczyć, że gospodarka rozwijałaby się lepiej, w związku z czym ludzie byliby zamożniejsi i mieliby więcej środków na opiekę medyczną.

3. CPOM całkowicie zmieniłaby strukturę zachęt ekonomicznych do dbania o zdrowie. Ponieważ koszty opieki medycznej byłby zinternalizowane, istniałyby doskonałe zachęty ekonomiczne do dbania o zdrowie: zdrowo żyjące osoby płaciłyby istotnie niższe składki ubezpieczeniowe niż osoby żyjące niezdrowo (mające nadwagę, nadużywające szkodliwych substancji, nie stosujące się do zaleceń lekarskich itd.). Ta presja ekonomiczna działałaby nawet na osoby z wysoką preferencją czasową, gdyż koszty niezdrowego życia objawiałyby się nie za 10-20 lat, ale natychmiast, w postaci zwiększonej składki ubezpieczeniowej. Co więcej, ponieważ ubezpieczyciele byliby zainteresowani tym, by ich pacjenci nie chorowali (z punktu widzenia ubezpieczyciela optymalna sytuacja polega na pobieraniu składek bez konieczności płacenia za leczenie), kładliby silny nacisk na profilaktykę (taniej zapobiegać, niż leczyć).

Wszystko to każe wierzyć, że produktywne osoby byłoby stać na wykupienie ubezpieczenia zdrowotnego i uiszczanie raz na jakiś czas bezpośrednich opłat na wydatki medyczne. Osobami, które nie byłyby w wystarczający sposób produktywne, by opłacić usługi medyczne, zająć musiałyby się rodzina, lokalna społeczność, kościoły lub instytucje charytatywne. Pewną rolę pełniliby tu również lekarze świadczący usługi pro bono. Ponieważ system wolnorynkowy stwarzałby właściwe zachęty ekonomiczne do bycia produktywnym i silne „zniechęty” ekonomiczne do bycia nieproduktywnym, możemy domniemywać, że liczba takich wymagających pomocy nieproduktywnych osób byłaby niewielka i obejmowałaby przede wszystkim osoby, które są ze względów zdrowotnych trwale niezdolne do pracy (np. osoby upośledzone fizycznie lub umysłowo).

Pozostają jeszcze dwie problematyczne grupy: osoby, które nie chciałyby się ubezpieczyć (hazardziści zdrowia), oraz dzieci nieubezpieczone przez rodziców. Pierwsza grupa nie wydaje się tak bardzo problematyczna, ostatecznie bowiem osoby, które mogły się ubezpieczyć, ale nie zrobiły tego, stawiając tym samym swoje zdrowie na szali, same zadecydowały o swoim losie, trudno więc mówić, że dzieje im się z czyjejś strony krzywda. Większy problem stanowiłyby nieubezpieczone przez swoich rodziców dzieci (w ich przypadku trudno mówić bowiem o świadomym wyborze). Gdyby fundacje charytatywne pomagały takim dzieciom, stworzyłoby to dla części rodziców zniechętę ekonomiczną do ubezpieczenia dzieci (po co ubezpieczać dziecko, skoro, jeśli zachoruje, zdobędziemy pomoc ze strony fundacji charytatywnej). Oczywiście, większość rodziców wolałaby nie ryzykować tego, że ich dziecko w przypadku choroby zdane na łaskę — niechętnych takim przypadkom — fundacji charytatywnych. Dodatkowo, rodzice, którzy nie ubezpieczaliby swego dziecka, ryzykowaliby utratę praw do opieki nad dzieckiem (do czego przesłanką byłby fakt, że nie chcieli oni — mimo że mieli możliwości — zapewnić mu odpowiedniej opieki). Te dwa zjawiska (i w mniejszym stopniu niezbyt efektywna strategia, jaką jest ostracyzm społeczny) ograniczyłyby w istotny sposób zakres zjawiska hazardu zdrowiem dzieci, nie ma jednak pewności, że pozwoliłyby ono je całkowicie wyeliminować.

Zakończenie

[edytuj]

W systemie CPOM usługi medyczne finansowano by na dwa sposoby. Za pomocą opłat bezpośrednich (lub abonamentów) płacono by za wizyty u lekarza, podstawowe badania oraz relatywnie tanie zabiegi i operacje. Poważniejsze operacje, leczenie chorób przewlekłych i długotrwałą rehabilitację finansowano by za pomocą ubezpieczeń medycznych. By zabezpieczyć się przed problemem uprzednio istniejących chorób, klienci kupowaliby ubezpieczenie z gwarancją odnawialności lub wykupywaliby — oprócz podstawowego ubezpieczenia medycznego — ubezpieczenie od zmiany statusu zdrowotnego. Dostępne byłby również inne formy ubezpieczeń. Ponieważ CPOM — ze względu na istnienie konkurencji między producentami oraz możliwość korzystania z systemu cen — działałaby dużo efektywniej od systemu opartego na centralnym planowaniu, ceny usług medycznych byłyby na tyle niskie, że produktywne jednostki nie miałyby problemu z ich opłacaniem.