Z Lindau do Constancyi
Szkice Helweckie.
List do E***
Zacznę od końca zanim zacznę od początku —
Powiem ci, żem szczęśliwy — bo Helwecyi cuda
Niczem nie są cudniejsze od Tatrów zakątku,
I są jako Salomon, w swoim majestacie
Przy lilii polnej jako postać wielkoluda
Memnonowego posągu Hellady…
Co piękny w swej nagości (tej klasycznej szacie,)
Stoi jeszcze nieznany, tylko orłom dzikim
I księżycowi, co nad niemi wstaje blady,
Gdy nad czarnego stawu demonicznym rykiem
Świeci i srebrzy piany jego rozmarznięte. —
Ale teraz czas w drogę —
Żagle już rozpięte,
I mijamy lwa Lindau, co stróżem zatoki,
Siadł na skale, głowę podnosząc w obłoki,
Grozi wszystkim tyranom, błyskający temi
Kły co się świadczyć zdają wspomnieniom tej
ziemi....
Jak myth ludu, złowieszczy dla wszyst-
kich tyranów,
Co ryknie prędzej później i strząśnie
łańcuchy,
A od ryku zatrzęsą się kości kurhanów
Niepomszczone, i pomsty zachichoczą
duchy....
Powiał wiatr, i roztoczył szafir jeziora
Jak turkus roztopiony pochodnią wieczora,
Pełen ognistych węzy, cichy i głęboki…
Jak morze łez radości, jak wspomnień potoki
W dali nikły bawarskie Alpy zbłękitnione,
A kiedym na Szwajcaryi wybrzeża omglone
Pojrzał, ujrzałem tylko Gesnerowskie światy,
Sielanki drobne, rzewne, bluszcze, w blu-
szczach chaty
Uciekały za brzegiem – tam gdziem się Spo-
dziewał
Widzieć Tytanów skalnych, w powietrzu dziewice
Skamieniałe wznoszących, w mgłach....
Kędy wieżyce
Skaliste, ja marzyłem, widziałem zielone
Wybrzeża – jak osady mrówek zaludnione….
Był dzień Zielonych Świątek, pełen wiosny,
maju,
Pokład mrowił się ludźmi, i według zwyczaju
Lud ten w świętalnych szatach płynąc, pieśni
nucił
Weselne – rade, - których głos mi ducha
smucił…
I na końcu okrętu, w około kotwicy,
Ujrzałem garstkę ludzi bladych i milczących,
Co nie śpiewali: - cicho stali wartownicy –
Ich pieśni inne, inne! pełne wspomnień drżących
Tęczami łez i gromów daleką przyszłością, -
Milczeli z jakąś straszną głazów ponurością;
I dłonieśmy ścisnęli po pierwszym spojrzeniu,
A spiew swój zanucili w pielgrzymiem wzru
szeniu –
I przy nim lud umilknął w świętej grozie cały
A śpiew cichy rosł, wzlatał, olbrzymiał z skal
w skały,
I Alpy Alpom echa jego powtarzały….
Dalszy, wyższy wygnańców tych cel niźli szczyty
Alpów. I pieśń wionęła porwana w błękity…
„Boże coś Polskę!...” brzmiało z falą u Alp
proga
W pół skargi, pół wyrzutu. – pół – samego
Boga!
Zwolna dziczały brzegi – w pianach zgasło
słońce. –
Wstał księżyc, okręt szybko pruł błękity fali,
Wieże Konstancyi na tle Alp wystawały w dali,
Szczyty gór coraz wyżej darły się rosnące
Jako myśli ludzkiej dobiegłszy błękitu
Stają tęskne, lecz szczyt ich tutaj niema
szczytu....
Wreszcie statek zawinął do cudnej przystani
I o ląd trącił piersią z spienionej otchłani,
Ale długo w noc jeszcze – na skalistym brzegu
Leżałem a jezioro – tak głucho szumiało,
Gwiazdy drżały, fal tyle u stóp mi skonało,
Jak wspomnień w smętnym życia pielgrzymiego
biegu....
I wały tak ponuro tłukły rozbrzyźnięte
O skały, dokąd biegły miotane wichrami,
Że zdawało mi się marząc dziecka wspomnieniami,
Że mi do stóp przyniosły zkądś serce pęknięte!